Maj w Wietnamie przeleciał mi tak szybko, że nie pamiętam już, że w ogóle się wydarzył. Tak myślę sobie teraz, że poprzednie miesiące były bardziej interesujące, bo podróżowałam i co chwila coś się działo. A życie w Sajgonie… Ot, jak życie.

Bo praktycznie zaczęłam tu normalne życie. Przygodę na razie odłożyłam na bok. W sumie to nawet tego potrzebowałam.

Pomyślicie sobie: no tak, było fajnie jak jeździła, ale teraz wieje nudą. Obiecuję wam, że nie będzie wiało nudą. Muszę tylko zorganizować sobie jakoś czas i znowu będzie zajebiście. Tymczasem opowiem wam, co się działo w zeszłym miesiącu.

Wujek Ho pozdrawia!

Hana szuka pracy

Początek miesiąca wykorzystałam na szukanie pracy. Uparłam się, że znajdę pracę jako nauczyciel angielskiego – to najlepsza opcja tutaj dla obcokrajowców przyjeżdżających na krótko i na dłużej. Wszyscy expaci, których poznałam, uczą angielskiego, moi współlokatorzy też szukali takiej pracy.

Ale przyznam, że w maju szukanie pracy nie należy do najłatwiejszych, bo kończy się rok szkolny i zaczynają wakacje. Wiele szkół jest zamykanych. Z drugiej strony jednak rozpoczynają się kursy wakacyjne, więc jest szansa na rozpoczęcie pracy od czerwca.

Mimo to trochę się stresowałam. Bo mimo tych wysyłanych mailem CV i jednocześnie zbierania adresów szkół wakacyjnych, żeby zanieść moje dokumenty osobiście, mało kto odpisywał na moje aplikacje. Ba, nawet jedna ze szkół zaprosiła mnie na rozmowę o pracę 2. maja i odezwali się do mnie dopiero 29. maja, chociaż po drodze wysłałam im dwa maile czy mogę wiedzieć jak mi poszło. 😛

Takie sytuacje są trochę stresujące, jeśli masz przed oczami zapłacenie niedługo 300 dolarów za mieszkanie.

taki tam widoczek z Sajgonu na ukojenie nerwów

Czy byłam podekscytowana tym szukaniem pracy? NIE. Szczerze wam powiem – zdecydowałam się na to, bo zmusiła mnie do tego sytuacja finansowa. Ale wcale nie skakałam z radości pod sufit. Nie zrozumcie mnie źle – uwielbiam angielski, strasznie mnie kręci sam proces nauczania, i mogę (i nawet lubię) pracować z dziećmi i młodzieżą. Umiem się dostosować.

Bardziej chodziło o to, że ciężko jest przestawić się po 4 latach bycia swoim własnym sterem, żeglarzem, okrętem, bla bla bla, na regularną pracę. Coś nie wypaliło w moim planie zostania digital nomadą i wydaje mi się, że wiem co, ale o tym też napiszę innym razem. Już widzę ten tytuł: Jak ponieść porażkę jako DN. Dziękuję.

Ale zacisnęłam zęby i powiedziałam sobie: to tylko na najbliższe miesiące. Skup się na zarabianiu kasy to nawet nie zauważysz jak to szybko przeleci. I w efekcie znalazłam tyle pracy, że… nie mam żadnego dnia wolnego w tygodniu. Pracuję od poniedziałku do niedzieli. Na szczęście w weekend mam tylko po 3 godziny zajęć dziennie, więc praktycznie nie liczę tego jako pracy i nie chcę z tego rezygnować, bo płacą mi co niedzielę. A taki zastrzyk gotówki co tydzień to dobra opcja na codzienne wydatki. Akurat jest na jedzenie i dojazdy do pracy.

Mama i Tata wpadli z wizytą 🙂

Rodzice w Wietnamie i wyspa Phu Quoc

W ciągu ostatnich 9 miesięcy w Azji zdarzało mi się tęsknić za domem. Rzadko i praktycznie dość szybko mi przechodziło, ale jednak.

Na szczęście od kilku miesięcy planowaliśmy w Rodzicami, że do mnie przyjadą na 2 tygodnie. Kupili bilety na maj do Kuala Lumpur, potem dokupili do Sajgonu. 12 maja wieczorem odebrałam ich z lotniska. Jak zobaczyłam jak wychodzą z hali przylotów to tak mi się ciepło zrobiło w sercu, że chyba nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo tęskniłam.

Rodzice przywieźli mi chyba najbardziej zaskakującą paczkę z Polski (zaskakującą dla wszystkich – i dla mnie, i dla moich współlokatorów). Policzyliśmy, że w sumie spakowali ok. 10 kg jedzenia. 😀 Wędliny i kiełbasy, pierogi, słodycze, 3 litry wódki i 3 słoiki ogórków. 😀 A do tego pełno polskich zupek, bo Emma bardzo chciała spróbować żurku 😀 No i zapowiedziała, że sama będzie lepić pierogi 😀 😀 😀

Do tego w bagażu zmieściło się jeszcze kilka ciuchów dla mnie, bo przecież ja w szafie do tej pory miałam 5 rzeczy na krzyż. Dosłownie. Dobrze, że miałam swoją długą szarą spódnicę, bo inaczej nawet nie miałabym co założyć na rozmowę o pracę. A tak przyjechały do mnie jeansy, koszule i buty! 😀

Megapaka z Polski!

Ponieważ moja sytuacja z pracą nie była jeszcze zbyt jasna, a poza tym miałam kilka innych zleceń do skończenia, to Rodzice pojechali na 4 dni na wycieczkę do Hue, Hoi An i Da Nang, a potem na 2 dni na Deltę Mekongu, a ja siedziałam w domu. W kolejnym tygodniu pojechaliśmy już razem na wyspę Phu Quoc.

Mieliśmy szczęście, że mimo iż zaczyna się właśnie pora deszczowa, pogoda na Phu Quoc nam bardzo dopisała. Wybraliśmy się na całodniową wycieczkę po południu wyspy (losie, nie spodziewałam się, że ona jest taka ciekawa!) i praktycznie jedliśmy tylko owoce morza. A ja po prostu uwielbiam owoce morza!!!

A potem przyszedł czas się pożegnać. Na lotnisku popłakałyśmy się z Mamą, bo w sumie nie wiem, kiedy znowu się zobaczymy. Jak wróciłam do domu to jeszcze siedziałam i ryczałam w pustym mieszkaniu, bo akurat wszyscy współlokatorzy wyjechali na weekend. Na szczęście kasztanki i mieszanka wedlowska poprawiły mi humor. 😉 No i szybko wróciłam do normalnego rytmu życia tutaj, który skupił moją uwagę na dalszym szukaniu pracy.

Jaki będzie czerwiec?

Pracowity. Nie, przepraszam. To będzie niezły zapieprz. Będę harować 7 dni w tygodniu, żeby odłożyć kasę na kolejne podróże i przygody. Już wiem, że żeby to wytrzymać muszę poszukać jakichś atrakcji w Sajgonie i zrobić coś fajnego tak raz na dwa tygodnie – już znaleźliśmy ze znajomymi escape room i wybieramy się jak tylko dostaniemy wypłatę 😉 Poza tym jest tutaj też aquapark, a w weekendy pool party! 😀 No i zamierzam nauczyć się jeździć na skuterze! 😀

Chwilowo nie podróżuję, ale życie w zupełnie obcym kraju też potrafi być ekscytujące. Nie żałuję, że utknęłam w jednym miejscu. Cieszę się, że tak naprawdę spełniam swoje kolejne wielkie marzenie z mojej bucket listy – w końcu zawsze chciałam spróbować życia za granicą! 🙂

Phu Quoc w porze deszczowej