Dokładnie rok temu przygotowania do mojego wyjazdu w świat szły pełną parą. Autostopem pojechałam do Berlina do siostry. Łapałam dodatkowe zlecenia, żeby uzbierać pieniądze. Zamawiałam ostatni sprzęt foto, szukałam odpowiedniego ubezpieczenia. Bilety lotnicze już były kupione i zaczęłam odliczać dni do wylotu.

Myślałam, że wyjeżdżam na rok. Na 12 miesięcy. A ponieważ dzisiaj mija dokładnie 11 miesięcy od mojego wyjazdu z Polski, to właśnie powinnam zacząć odliczać dni do powrotu.

Każda podróż uczy nas czegoś nowego o nas samych. Ja przez te 11 miesięcy dowiedziałam się, że najbardziej lubię iść za ciosem. Nie planować. Nie wiedzieć co będę robić za miesiąc czy pół roku. Nie ograniczać się biletem powrotnym.

Jechać, kiedy znowu świat mnie zawoła.

I dlatego dzisiaj siedzę sobie w Wietnamie, na łóżku w moim własnym pokoju, który wynajmuję w Mieście Ho Chi Minha, czyli Sajgonie. Od miesiąca i kilku dni uczę tutaj angielskiego, a moi wspaniali studenci są w wieku 3-11 lat.

moja najulubieńsza grupa trzylatków! 😀

No właśnie, jak wyglądał mój czerwiec, 11 miesiąc od wyjazdu z Polski?

Cóż, przede wszystkim – i to na pewno zauważyli ci z was, którzy na bieżąco śledzą blog, facebooka i/lub instagram – zniknęłam. Nie mam już tak dużo czasu na pisanie regularnie, nad czym trochę ubolewam. Pracuję co prawda ok. 20 godzin tygodniowo, ale od poniedziałku do niedzieli i więcej czasu spędzam na dojazdach do pracy niż w samej pracy. Nie mam wolnego dnia, chyba że sama go sobie wezmę (tak jak ostatnio, kiedy umierałam na katar i straciłam głos).

Ale wolne chwilowo biorę niechętnie, bo chcę jak najwięcej zaoszczędzić. Niestety, kilka miesięcy temu w dziwny sposób straciłam kilkaset dolarów. Temat na oddzielny wpis. Niemniej jednak postanowiłam zacisnąć zęby i osiąść na jakiś czas, żeby odrobić te pieniądze i zaoszczędzić co nieco na kolejne podróże.

Zastanawiacie się czy w komunistycznym kraju w Azji w ogóle coś da się odłożyć, jeśli pracuje się 20 godzin tygodniowo? No to powiem wam, że tutaj obcokrajowcy, którzy uczą angielskiego zarabiają 16-22 dolarów amerykańskich do ręki za godzinę. Ja dostaję przeważnie 17 usd. A koszty życia zależą od tego gdzie mieszkasz i jak się prowadzisz – w moim przypadku to ok. 550 usd miesięcznie. Możecie sami policzyć ile jestem w stanie zaoszczędzić.

Czy ktoś się jeszcze dziwi dlaczego chwilowo nie rozważam powrotu do Polski i nawet podpisałam umowę o pracę na rok? Ja na pewno się nie dziwię. Nie wiem jeszcze czy aż tyle tu zostanę, ale z Sajgonu jest kilka ciekawych bezpośrednich połączeń lotniczych. A może by tak raz w miesiącu wyskoczyć na jakiś azjatycki city break…? Np. do Hong Kongu i Makau, na Tajwan, do Brunei? 😉

sałatka z meduzą i sajgonki po hongkońsku na wietnamskim weselu :O

Ale na razie to tylko plany, bo… Azja znowu daje mi w kość.

Kto śledzi mój wyjazd od początku na pewno pamięta wpis z września, kiedy na Sri Lance zadrapałam się w nogę i wdało się paskudne zakażenie.

Cóż, historia lubi się powtarzać. Właśnie leżę na łóżku z wyciągniętą nogą na poduszkach, bo od tygodnia walczę z ponownym zakażeniem. Znowu mam wielką dziurę w nodze. Od czego to się zrobiło? Od włoska, który źle wyrósł po goleniu nóg. Ta daaam!

To też jest temat na osobny wpis – dla was ku przestrodze. To nie jest klimat, do którego nasz organizm jest przyzwyczajony, więc lepiej traktujmy tropiki poważnie. Ale o tym napiszę jak już się zagoi, bo codziennie robię zdjęcia i notuję jak się ta rana zmienia.

Już kiedyś się śmiałam, że mój blog powinien nazywać się 'Misfortunate Traveler’ czy coś takiego. Biednemu zawsze wiatr w oczy wieje. Nie mogę wyjść nawet ze znajomymi na piwo, bo w weekend muszę jechać do Kambodży wyrobić nową wizę do Wietnamu (czytaj: wydać 80 dolarów w jeden dzień), a moja firma postanowiła mi jednak zapłacić po weekendzie. Akurat jak potrzebny jest hajs.

Ale! W czerwcu nie było wcale tak najgorzej, naprawdę nie powinnam narzekać!

W końcu moja wypłata (a w sumie kilka, bo pracuję dla 4-ech różnych szkół i przedszkoli) to bardzo ładna sumka – dokładnie 1000 dolarów. (Tak, za 20 godzin tygodniowo.) No, i moi uczniowie są przesłodcy. Nawet uczę się co nieco wietnamskiego od nich! Na przykład wiem, że truskawka to dâu, a nóż to dao! (Oba czyta się 'jał’ :P).

Poza tym, kiedy zamawiam graba, czyli po prostu motocykl, kierowcy często pytają mnie skąd jestem. Niektórzy z nich kiedy słyszą Ba Lan (czyli Polska po wietnamsku) odpowiadają z radością „Lewandowski!” 😀

para młoda 🙂

A ostatnio też miałam okazję zawitać na wietnamskim weselu. Nie było to tradycyjne wesele jak mogłoby się wydawać i daleko mu do tego polskiego. W Wietnamie tradycyjnie zaprasza się na kolację, która trwa może 2-3 godziny. Ja byłam na ekskluzywnym weselu. Zamiast tradycyjnego wietnamskiego jedzenia zaserwowano nam np. sajgonki po hongkońsku albo wołowinę z musem z dyni. Było przepyszne, ale mało tradycyjne. A w tle trwało karaoke, gdzie wszyscy śpiewali o tęsknocie za dziewczyną. :v

Oczywiście nie mogłam przepuścić okazji, żeby choć na kilka godzin zrobić się na bóstwo. Na szczęście mama w maju przywiozła mi wieczorową kieckę i zestaw do makijażu. Więc jak zamówiłam skuter to miałam okazję jechać jak prawdziwa Wietnamka.

To znaczy – obie nogi z jednej strony. Nie okrakiem. Kojarzycie jak kiedyś kobiety jeździły konno? No, to ja tak właśnie jechałam na skuterze jako pasażer.

Oczywiście wracając do domu mój kierowca musiał się we mnie zakochać (nieskromnie przyznam, że wcale mu się nie dziwię :D). Ustawił sobie boczne lusterko tak, żeby widzieć moją twarz. W pewnym momencie złapał za telefon i zaczął coś głośno powtarzać. Zaintrygowana zerknęłam mu przez ramię i zobaczyłam, że wyguglał jak zapytać po angielsku czy jestem mężatką. 😀 Ponieważ był bardziej skupiony na mnie niż na drodze, pomyślałam, że na pewno zaraz w coś przypieprzy i tak oto zginę na skuterze w Sajgonie. Ale przynajmniej zginę piękna! 😀 😀 😀

selfie w toalecie musi być 😛

W sumie to fajnie się tu mieszka. Praca jest łatwa. Jedzenie smaczne i tanie. Pogoda super, kiedy akurat nie pada, a pada tak średnio co 3 dni, o każdej nieprzewidywalnej porze, a jak już pada to zalewa wszystko i wszędzie, woda w niektórych miejscach sięga do połowy łydek. No i mam świetnych współlokatorów, więc dni mijają dużo milej niż tylko na zasadzie „misja na dziś: wstać, przeżyć, pójść spać”.

Jak będzie wyglądał lipiec? Pewnie wiele się nie zmieni. W sobotę jadę do Kambodży wyrobić nową wizę. Będę dbać o moją ranę, żeby blizna była jak najmniejsza (złudne nadzieje). Planowałam wyskoczyć gdzieś poza Sajgon na dzień lub dwa, ale rana chwilowo trzyma mnie w domu. Ale jak się trochę poprawi to wreszcie porządnie zwiedzę to miasto! Ach, no i w końcu zamierzam nabyć swój własny skuter… Ale to już plany pewnie na sierpień.

Jak więc widzicie, nic się niby nie dzieje, a jednak się dzieje. Śmieszne jest to moje nowe wietnamskie życie. I pomyśleć, że rok temu w ogóle się tego nie spodziewałam! 😀