W tym roku wydarzyły się różne rzeczy w moim życiu, które nakazały mi zwolnić i zastanowić się nad moimi priorytetami i miejscem w internecie. Doszłam do pewnych wniosków i zaczynam podejmować działania, które pewnie niektórzy uznają za dość drastyczne, ale mi są one bardzo potrzebne. Przeczytajcie ten post do końca, a dowiecie się czym to wszystko jest spowodowane i jak zmienią się moje działania. Zapraszam!

Przy okazji bardzo się cieszę, że znowu piszę na blogu bardziej osobiście niż praktycznie. Zrobiłam sobie dłuższą przerwę od refleksji osobistych, ale ostatnich całym ciałem czułam, że chcę do tego wrócić. A jeszcze bardziej się cieszę, że jesteście właśnie tutaj, na moim blog, żeby przeczytać to, co mam do powiedzenia.

Mam nadzieję, że nie odbierzecie tego wpisu jako narzekanie na rzeczywistość. Muszę jednak wyrzucić z siebie parę rzeczy, żeby ruszyć z miejsca, w którym obecnie jestem i oddzielić je bardzo grubą kreską.

Zanim przejdziemy do meritum, pozwólcie, że przypomnę, czym się zajmowałam przed pandemią. Pozwoli mi to nakreślić szersze tło dla moich wniosków i działań.

Ach, kiedyś to było!…

Założyłam mój blog w 2010 roku, żeby połączyć dwie pasje – podróżowanie i pisanie. Po kilku latach zaczęłam przekuwać moje hobby w pracę z pasją. Kocham to, co robię i chciałam, żeby ten blog był moim chlebem powszednim. Udało mi się to osiągnąć kilka lat temu. W końcu doszłam do takiego momentu, że nawet wynajmowałam w Hiszpanii mieszkanie z basenem (no, dobra, osiedlowym, ale jednak!). Nie miałam żadnej innej pracy. Jak śmiesznie by to nie brzmiało – byłam zawodową blogerką podróżniczą. 😀

plecak i walizka blog

w Granadzie (2019); fot. Kinga Madro

Wiecie, co jest najlepsze? Że osiągnęłam to wszystko głównie pisaniem. No dobra, jeszcze ogarniam pozycjonowanie w Google, więc nowi czytelnicy zwykle sami do mnie trafiają.

Nie miałam też wtedy potrzeby rozwijania moich profili w mediach społecznościowych. Co prawda prowadziłam (i dalej prowadzę) fanpage na Facebooku i profil na Instagramie, ale nie skupiałam się nad nimi, one były tylko do odsyłania Was na bloga. Bo to z nim miałam pełne ręce roboty. To było dobre życie, pełne pasji, motywacji i radości z tego, co robię.

A potem, kiedy jeszcze mieszkałam w Hiszpanii, przyszła pandemia i wszystko zepsuła.

Klatka zwana Instagramem

Podróżowanie zamarło, a wraz z nim mój blog. Straciłam całe swoje źródło dochodu. Obserwując innych twórców internetowych stwierdziłam, że zamiast skupiać się jedynie na pisaniu, trzeba było też równolegle rozwijać media społecznościowe. Nie miałam motywacji, żeby pisać na blogu, więc swój czas poświęciłam na budowanie mojego konta na Instagramie. A jak stare polskie przysłowie głosi – czas to pieniądz. (Zapamiętajcie to, bo jeszcze do tego wrócimy.)

Kiedy wróciłam do Polski w czerwcu 2020, Instagram zupełnie mnie pochłonął. Przez niemal rok codziennie wrzucałam relacje z podróży i z domu, które jednocześnie udostępniałam na moim facebookowym fanpage’u. Było przejście wybrzeża Bałtyku, Orle Gniazda, szlak pod Poznaniem. Było super, co nie?

bałtyk

nad Bałtykiem; październik 2020

Z czasem jednak uświadomiłam sobie, że nic z tego nie mam, prócz satysfakcji. A satysfakcją rachunków nie zapłacisz, w piecu nie napalisz, brzuszka nie napełnisz. Cały czas, który spędzałam na tworzeniu treści na Instagramie, to był tylko wolontariat. W sumie ja nawet nie chciałam zarabiać na tym jakichś kokosów. Chciałam mieć po prostu wsparcie dla mojej działalności blogowej i youtubowej. Miejsce, gdzie będę mieć lepszy kontakt z odbiorcami, którzy potem będą odwiedzać moje główne platformy.

Ale… po co mają je odwiedzać, skoro wszystko pokazuję na Instagramie?

A bywało, szczególnie w podróży, że Instagram zajmował mi nawet 4 godziny dziennie. CZTERY GODZINY DZIENNIE!!! Większość osób, które nie tworzą treści w internecie, nie ma pojęcia, ile czasu to zajmuje. Bo nagranie relacji to jedno, a jeszcze dodanie napisów, tworzenie postów, odpowiadanie na wiadomości i komentarze… Wróćcie do domu po 8-godzinnym dniu pracy i spędźcie dodatkowe 4 godziny na samym Instagramie (bez rodziny, dzieci, netflixa, gotowania itp.). Teraz widzicie, jakie to szaleństwo?

Do tego okazało się, że to nie jest takie proste. Ja jestem dobra w pisaniu i pozycjonowaniu bloga, a nie w mediach społecznościowych, mimo całej mojej zajebistości hehehehe. 😀 Do tego dochodzą różne algorytmy, które wcale nie wybijają treści. Nie będę tu Was zanudzać szczegółami, ale obecnie naprawdę trudno jest się wybić na Instagramie. A jak nie widać efektów, to się człowiekowi odechciewa.

plecak i walizka

z Kingą w Granadzie (2019); fot. Kinga Madro

Zdrowie

Odłóżmy jednak na chwilę na bok Instagrama i skupmy się na większej sprawie. Widzicie, pandemia pozbawiła mnie tego, co z ogromną pasją budowałam latami. Zabrała mi pracę marzeń i całą motywację.

Tak, tak, ja wiem, że podróżowanie wróci. Ale do tego czasu muszę przecież jakoś przeżyć. Więc cały czas próbuję się odbić od dna. Nawet w marcu br. na chwilę wróciłam na etat, ale skończam u psychiatry z receptą na antydepresanty. Po tylu latach wolności i niezależności nie potrafię się przystosować. Straciłam coś arcyważnego i odzyskanie tego pochłania mnóstwo energii. Od początku roku było we mnie dużo nerwów, stresu, strachu, płaczu, wkurwu na cały świat oraz myśli rezygnacyjnych (czyli krótko mówiąc poczucia niechęci do życia; tu pod literą M poznacie szerszą definicję).

Do tego w lipcu coś nagle zaczęło mi się dziać z oczami. Początkowo myślałam, że to jakaś alergia, choć nigdy nie byłam na nic uczulona. Ale kiedy we wrześniu coraz więcej znajomych zaczęło zwracać uwagę, że moje oczy wyglądają dziwnie, wreszcie wybrałam się do okulistki. Ta odesłała mnie do endokrynologa z badaniami krwi. Okazało się, że stres ostatnich miesięcy wywołał u mnie nadczynność tarczycy – dokładnie chorobę Gravesa-Basedowa.

Na szczęście nie jest to zaawansowane stadium i wyleczę to lekami, ale całkowite wyjście z CGB może trwać dość długo. Nie będę się nad tym rozwodzić, bo moment paniki i przepłakanych nocy mam już za sobą, ale ten wątek z tarczycą jest mocno powiązany z moją obecnością w internecie.

Bo jednym z objawów CGB, poza łzawiącymi i opuchniętymi oczami (przez które wcale nie mam ochoty nagrywać gadanych relacji), jest nerwowość i rozdrażnienie. I faktycznie, szczególnie w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, mimo przyjmowanych antydepresantów, znowu dopada mnie wkurw na wszystko i wszystkich dookoła. Między innymi właśnie na Instagrama. Po prostu odczuwam do niego wielką niechęć, ludzie mnie drażnią, a brak efektów mojej pracy mocno demotywuje i wpędza w kolejne dołki.

Poza tym tarczyca pokrzyżowała inne moje plany na tę zimę, ale o tym za chwilę.

Drastyczne zmiany

Jeśli ktoś powie, że takie rzeczy jak Instagram czy blogowanie to pasja i powinno się ją robić za darmo, to go wyśmieję. Skoro są chętni na moje produkty i usługi, to znaczy, że ktoś ich potrzebuje. Pomagam ludziom organizować ich wyjazdy na drugi koniec świata, dzielę się doświadczeniem. To już jest praca. Oparta na pasji, ale również na wielu latach zdobywania kompetencji. To jak najbardziej JEST praca.

Instagram miał być wsparciem dla mojego bloga. To tam miałam mówić, żebyście wpadli na bloga przeczytać nowy post (no, skoro tu jesteście, to chyba działa!). Gdyby było inaczej, to zamiast Instagrama, wieszałabym sobie plakat na ścianie z info o nowych postach. Ale w pewnym momencie Instagram pochłonął mnie bardziej niż mój blog.

pod zamkiem Ogrodzieniec; czerwiec 2021

Szłam wybrzeżem Bałtyku czy Szlakiem Orlich Gniazd i dostawałam od Was wspaniałe wsparcie:

„Hanna, Twoje relacje sprawiają, że lepiej mi mija poniedziałek”
„Dzięki Tobie mogę podróżować, sama bym się na to nie odważyła”
„Twoje relacje są niesamowite, oglądam z zapartym tchem”

To bardzo miłe, jednak to wszystko to wolontariat. Praca za darmo, przypominam – nawet 4 godzinny dziennie. A jeśli mój czas poświęcam na zabawianie innych za darmo, to tak naprawdę nie mam go dla siebie. Bo przecież muszę też kiedyś zarabiać na życie. To blog był moim głównym źródłem dochodu i to on mnie utrzymywał. Na Instagramie nawet nie widzę efektów mojej pracy, a jak już wspomniałam, coraz bardziej działa mi on na nerwy. Muszę wreszcie zadbać o siebie i moje samopoczucie.

Dlatego wolontariat się skończył. Wprowadzam drastyczne zmiany związane z moim kontem na Instagramie. Sorry not sorry.

  1. Wyłączam możliwość reakcji na moje relacje dla osób, których sama nie obserwuję. Fajnie otrzymać od Was wsparcie na bieżąco, ale jeśli w podróży, kiedy padam ze zmęczenia na twarz, mam do odpisania 20-30 wiadomości dziennie, to jednak podziękuję. Szczególnie, że często dostawałam rady, o które nie prosiłam i opinie, o które nie pytałam, a to mi strasznie działa na nerwy.
  2. Od teraz relacje z domu będą mocno ograniczone. Raczej na jakiś konkretny temat. Ale rezygnuję z codziennych zapchajdziur. Będę skupiać się głównie na relacjach z podróży, nawet jeśli będziecie czekać na nie 3 miesiące.
  3. Większość relacji z podróży (myślę, że 60%) będzie widoczna tylko dla moich Patronów z progu 10 zł w serwisie Patronite, których dodam „do zielonych” (czyli bliskich osób na Instagramie). Nawet jeśli będzie to JEDNA osoba. Tu nie chodzi o kasę, ale o poczucie, że ktoś się postarał, żeby te moje relacje zobaczyć. Oczywiście będę przypominać o tym w podróży, żebyście mogli w każdej chwili zostać Patronem. Jeśli oczywiście chcecie i zależy Wam na tych relacjach. Ten ruch wiele zweryfikuje.
  4. Sprzątam mój Instagram. Usunęłam ikonkę aplikacji z ekranu początkowego mojego telefonu, żeby mnie nie kusił, bo bywało, że brałam telefon do ręki tylko po to, żeby sprawdzić co tam na Insta. Poza tym dałam unfollow ponad 100 profilom i pewnie będzie ich więcej. Nie jestem w stanie na bieżąco obserwować wszystkiego i wszystkich, więc po co mi one? Szczerze mówiąc, czuję się z tym wszystkim o niebo lepiej.

😀

Oczywiście nie zamknę mojego konta na Instagramie, tak jak nigdy nie zamknęłam fanpage’a na Facebooku. Trzymam go dla tej niewielkiej garstki osób, która ciągle mnie wspiera z tamtej platformy, obserwuje moje podróże i przechodzi na mojego bloga.

Ale każdy twórca internetowy wie, że Facebook się skończył, bo zasięgi na nim to żart. I myślę, że w tę stronę zmierza Instagram, w końcu to jedna firma należąca do Marka Cukrowejgóry. Zresztą co kilka lat pojawia się kolejne medium społecznościowe, a stare odchodzi do lamusa, choć wciąż na nim działam. Tak pewnie będzie i tym razem.

Plany

Jak pisałam wcześniej – czas to pieniądz. Czas to największa wartość jaką posiadam i to, jak go wykorzystam, będzie miało ogromny wpływ na moje samopoczucie. Instagram ten czas dosłownie pożera, stąd te zmiany.

A skoro nie będę już tyle czasu spędzać na Insta, to co będę robić?

Po pierwsze, mam przecież bloga. I to jest moje główne miejsce w internecie. Moje topowe kierunki – Sri Lanka i Wietnam – nie przynoszą mi jeszcze takiego ruchu jak przed pandemią, ale za to zaczęłam pisać o Polsce. A podróże po Polsce zawsze będą się lepiej kręcić niż daleka Azja, nie tylko w pandemii. Bo ile razy w ciągu roku możecie wyskoczyć na drugi koniec świata, a ile w Polskę na weekend? Właśnie.

Po drugie, w tym roku zaczęłam tworzyć projekt o nazwie Warsztat Blogera. Moje doświadczenie w blogowaniu zbieram od ponad dekady. To jest 1/3 mojego życia. Potrafiłam się utrzymać z bloga nie mając milionów czytelników czy wielkich profili w mediach społecznościowych. Do tego był to dochód regularny (choć zmieniał się w zależności od sezonu) i nie był uzależniony od współprac. Mam ogromne doświadczenie i chcę się nim dzielić z innymi, dlatego właśnie powstał Warsztat Blogera. I ten projekt będę bardziej promować na Instagramie, ale bez ciśnienia.

fot. Kinga Madro

Po trzecie, widzę ogromny potencjał w TikToku, który idzie mi dużo lepiej. Yup, jestem tiktokerką 😀 na razie ciągle się go uczę, ale jestem ciekawa tego, co przyniesie przyszłość. Więc część mojego czasu inwestuję w TikToka.

Po czwarte, będę mieć więcej czasu na YouTube’a. Nie spodziewam się, żebym osiągnęła z niego tyle, co z bloga, ale nagrywanie i montowanie filmów sprawia mi frajdę, więc tego nie porzucę. (Kto mnie jeszcze tam nie subskrybuje to zapraszam tutaj!)

Po piąte, wspomniałam, że problem z tarczycą pokrzyżował moje plany na zimę. Planowałam w listopadzie wyjechać na kilka miesięcy do Holandii do pracy, żeby nieco zarobić i wyprostować moją sytuację finansową, która wpływa na moje zdrowie. Muszę jednak ten wyjazd nieco przesunąć, bo pod koniec listopada mam znowu kontrolę u endokrynologa. Wtedy zobaczymy co dalej. Liczę jednak, że wyskoczę na parę miesięcy z Polski i wtedy będę Wam pokazywać Holandię i głównie Amsterdam, który wręcz uwielbiam. (No, chyba że znowu zmienię plany… 😉 )

Epilog

Zapewne wielu osobom te zmiany nie przypadną do gustu. Spodziewam się tego, ale wprowadzam je głównie z myślą o sobie i swoim samopoczuciu. Bardzo łatwo jest wpaść w pułapkę wiecznego bycia online, bo przecież odbiorcy czekają. A potem przychodzi kryzys. Been there, done that. 

Ale gdzie jedne drzwi się zamykają, inne się otwierają. Wierzę, że bez presji Instagrama będę bardziej twórcza i „płodna kreatywnie”, a to wszystkim wyjdzie na dobre.

Mi przede wszystkim, bo teraz priorytetem dla mnie jest poprawa mojego zdrowia i ogarnięcie stresogennej sytuacji.

Jeśli dotarliście aż tutaj, do samego końca, to znaczy, że te zmiany nie są tak do końca pozbawione sensu i mam komu pisać osobiste posty na blogu. 😉 Nawet jeśli w mediach społecznościowych będzie mnie mniej. Jak widać, Instagram to nie wszystko.

Jestem ciekawa Waszej opinii o tych moich pomysłach. Podoba Wam się to, co wymyśliłam? Czy nie widzicie w tym sensu? Dajcie znać!

plecak i walizka

Okuninka, sierpień 2021