Nie mam pojęcia kiedy minął marzec. Mam wrażenie, że dopiero wczoraj wrzucałam podsumowanie mojego piątego miesiąca w Hiszpanii, nagle budzę się, a tu już trzeba pisać podsumowanie miesiąca szóstego. Wow.

Po prostu w marcu dużo się działo. Wiecie jak to działa – jak jest zapieprz to czas szybciej mija. I nagle mamy już kwiecień. Dodatkowo marzec mocno wpłynął na moje samopoczucie oraz nastawienie do życia i do świata. W sumie mogę powiedzieć, że powywracał wszystko w mojej głowie do góry nogami.

Ale zacznijmy po kolei. Na początku miesiąca pisałam, że między mną a Hiszpanią nie ma chemii. Ot, po prostu to nie moje miejsce na świecie, cóż, zdarza się. Myślałam więc, że kolejne miesiące do końca projektu (czyli do końca maja) spędzę patrząc na wszystko i wszystkich spode łba, obrażona na cały świat, że co ja tu właściwie robię?

w Guadix; innych zdjęć nie mam 😛 fot. Marci Gorka

Kilka dni po publikacji wpisu podsumowującego miesiąc piąty, pojechaliśmy na szkolenie dla wolontariuszy (ok. 80 osób z całej Hiszpanii) niedaleko Malagi. Każdy długoterminowy projekt EVS ma w programie szkolenie on-arrival, czyli na początku projektu i mid-term, czyli mniej więcej w połowie (choć u mnie to już było po połowie).

Zebraliśmy się w umówionym miejscu. (Według opisu miało to być przed stacją kolejową, przy pomniku krzesła, czy czymś takim, ale pomnik nie istniał już od roku, co hiszpańskim organizatorom jakoś umknęło.) Ja i kilkadziesiąt innych osób. I wiecie co, czasem mam wrażenie, że chyba jestem jakaś bipolarna. Kto mnie zna ten wie, że wśród ludzi czuję się dobrze, ALE mało kto wie, że zawieranie nowych znajomości to dla mnie ogromne wyjście ze strefy komfortu i na początku zawsze jestem straszną sztywniarą. (Co niejednokrotnie wywołało komentarze, że patrzę na ludzi z góry.) Bo ja się czuję dobrze wśród ludzi, ale tylko tych, których już znam.

To chyba trauma z dzieciństwa, kiedy w jakiejś gazetce dla dzieciaków, pewnie w Kaczorze Donaldzie, przeczytałam, że żeby nawiązać nowe przyjaźnie wystarczy podejść do ludzi, przedstawić się i zagadać na jakiś wspólny temat.
No to tak zrobiłam, miałam jakieś 7 lat i stwierdziłam, że zaprzyjaźnię się z jedną dziewczynką na naszym osiedlu.
– Cześć, jestem Hania, pobawimy się razem?
– Spadaj.
Nigdy więcej nie przywitałam się jako pierwsza (poza sytuacjami zawodowymi). Trauma pozostała na zawsze. 😀

Tak więc, kilkadziesiąt osób stało sobie w grupie, wesoło gawędząc, a ja stałam kilka metrów z boku z ogromnym poczuciem dyskomfortu, że nikogo nie znam i wypatrywałam ludzi z poprzedniego szkolenia, z którymi mogłabym swobodnie pogadać.

W końcu podjechał po nas autobus, pojechaliśmy do Molliny i następnego dnia rozpoczęliśmy szkolenie. Oczywiście pierwszej nocy chciałam zabić moją współlokatorkę, która miała 18 lat i myślała, że wie już wszystko o życiu, i buzia jej się nie zamykała.

Tak czy tak, pierwsze koty za płoty i kolejne dni okazały się super. Byliśmy podzieleni na mniejsze podgrupy (po ok. 20 osób), więc dużo łatwiej było poznać nowych ludzi i po prostu pogadać. Przez cały tydzień podczas różnych ćwiczeń wymienialiśmy się doświadczeniami i bolączkami. I nabrałam dystansu – po prostu zrozumiałam, że nie ja jedna mam problem z hiszpańskim brakiem organizacji.

To szkolenie dużo mi dało i zmieniło moje podejście. Co prawda jeszcze przed nim zaczęłam wstawać wcześniej i siadać wcześniej do pracy, co też wpłynęło na moje samopoczucie. Z natury jestem rannym ptakiem i jeśli nie zacznę pracować z rana, to mam wrażenie, że nic już nie zrobię, bo po godzinie 16-tej moja produktywność jest równa zeru.

Nie wiem też jak to się stało, bo nasza grupa na szkoleniu mówiła po angielsku, ale nagle przełamałam się do hiszpańskiego. Po prostu naturalnie mi to przyszło i teraz się nim bawię, wymyślam własne słowa, które zwykle w języku hiszpańskim występują dokładnie tak albo w zbliżonej postaci. Hiszpański zaczął sprawiać mi frajdę (Ale sepleniące „s” dalej mnie odrzuca i bojkotuję wymawianie go – w Ameryce Południowej i tak by to wyśmiali :P).

Ludzie też okazali się super (tzn. ja nigdy nie wątpiłam, że nie są super) i chętnie co niektórych odwiedzę, kiedy po zakończeniu mojego projektu pod koniec maja wybiorę się na zwiedzanie Andaluzji.

fot. Marci Gorka

Ledwo odpoczęliśmy po szkoleniu w Mollinie i od razu rozpoczęliśmy tygodniową wymianę młodzieżową, która właśnie się skończyła. I bardzo się cieszę, bo wymęczyła mnie niemiłosiernie. Jak przez ostatnie miesiące praktycznie nie mieliśmy pracy i ta wymiana była najważniejszym eventem naszej organizacji, tak właśnie w tym tygodniu dopadło mnie silne przeziębienie (nie tylko facetów dopada męska grypa, wierzcie mi), które zbiegło się z moją przedokresową huśtawką nastrojów. Jestem pewna, że każdy kto ze mną w tym tygodniu rozmawiał miał mnie serdecznie dość, bo nawet ja sama miałam siebie serdecznie dość.

A do tego grupa na wymianie młodzieżowej bardziej przypomina wycieczkę szkolną (średnia wieku 19 lat) niż szkolenie. Po kilku dniach obserwacji zaczęliśmy się zastanawiać kto miałby największe szanse na przeżycie, gdybyśmy zostawili ich na tydzień w lesie. Z dwudziestu osób udało nam się wybrać zaledwie trzy. Quo vadis, Europo?

Ale ta wymiana też mi bardzo dała do myślenia.

Otóż, po 10 latach pracy z ludźmi definitywnie stwierdzam, że ja już nie chcę pracować z ludźmi. Nie mam do tego cierpliwości. Wypaliło mnie to. I nie daje mi to po prostu satysfakcji.

Ok, możemy wyjść na kawę. Możemy wyjść na piwo. Ale pracować razem? Nope.

Lubię być sama ze swoim komputerem i książką, kiedy nikt nie pierdoli mi farmazonów nad głową. Nie mam cierpliwości do ludzkiej głupoty i ignoracji, i tego gdy ktoś mi mówi co jest ok, a co nie jest ok (tzn. wg niego, bo na pewno nie wg mnie) i po prostu chcę być sama. Poza tym nie cierpię, kiedy ktoś ustala mi grafik i zmienia go w ostatnim momencie. No i lubię sama sobie ustalać moje weekendy i dni wolne, szczególnie kiedy jestem chora.

Wcześniej już miałam takie przebłyski, że praca z ludźmi nie jest już dla mnie. Teraz te przebłyski zamieniły się w reflektory, które walą po oczach tak mocno, że nie da się wytrzymać i udawać, że jest inaczej.

Najchętniej sama zaszyję się gdzieś, gdzie ludzi nie ma. Dziękuję.

Ale wiecie co, do końca mojej pracy z ludźmi zostało dwa miesiące. Kwiecień też będzie pędził, zupełnie jak marzec. Za chwilę przyjeżdża do mnie na tydzień Kinga z bloga Floating My Boat robić przezajebiste zdjęcia w Granadzie. 😛 Od razu później jadę na chwilę do Polski, bo jest coroczny zjazd blogerów podróżniczych w Cieszynie, a że jestem w Europie to tego wydarzenia nie przegapię. A jak wracam to będzie Wielkanoc.

I praktycznie wtedy zostanie mi już miesiąc do końca mojego wolontariatu. Szybko zleci, bo spodziewam się kolejnych gości (w tym moich Rodziców). A potem będę mogła zająć się tylko i wyłącznie moim blogiem.

Bo to jest kolejna rzecz, którą mi ten wolontariat uświadomił – że zamiast poświęcać swój czas na jakieś nikomu niepotrzebne (a już na pewno nie mi) projekty, powinnam go spędzać na tym, co jest dla mnie najważniejsze. Na rozwijaniu siebie. Na swoich własnych projektach i pomysłach. Na pracy nad moim wymarzonym stylem życia i wolnością finansową.

I wiecie co, czasem tak patrzę na siebie i na moich rówieśników, którzy są żonaci, dzieciaci i mają stabilną sytuację ekonomiczną. I słyszę ludzi, którzy pytają mnie czy ja nie jestem już za stara na jakieś wolontariaty i czy wreszcie zajmę się czymś poważnym.

I tak sobie myślę, że w sumie cieszę się, że zdecydowałam się na ten wolontariat. Bo ideą tego nie jest tylko dawanie innym, ale również znalezienie odpowiedzi na pytanie, co ja z tego mam?

Już wiem co z tego mam. Konkretną, jasną odpowiedź na pytanie co chcę, a czego nie chcę w życiu robić.

Potrzebowałam tego wolontariatu, żeby sobie to wszystko przemyśleć i uświadomić.

I do jeszcze jednego – żeby sprawdzić czy życie z bloga w takiej formie, jaką sobie wymyśliłam, jest możliwe.

Owszem, jest. Ale o tym może opowiem kiedy indziej. 🙂

fot. Marci Gorka