W Polonnaruwie poznałam Chamindę. Lankijczyka, który sprzedawał hebanowe figurki. I pewnie nie potraktowałabym go jakoś szczególnie, gdyby nie pewien zbieg okoliczności. Tak czy tak, po raz kolejny okazało się, że warto czasem zaufać obcym. 🙂
Uwielbiam Sri Lankę i Lankijczyków, ale przyznam, że mam uprzedzenia do tych pracujących w turystyce. Po prostu wiele razy spotkałam się z naciąganiem na Sri Lance i przez to mam wrażenie, że każdy chce mnie oskubać. Do tego jako kobieta podróżująca solo jestem pewnie dla nich łatwym łupem. 😀 Zawsze jednak wiedziałam, że Sri Lanka jest bezpieczna i pewnie dlatego udało mi się spontanicznie spędzić dzień w dżungli!
Przez lata podróży na Sri Lankę zebrałam dość spore doświadczenie. Koniecznie przeczytajcie mój wpis pełen informacji praktycznych o Sri Lance. Na blogu również sprawdzicie kiedy najlepiej jechać na Sri Lankę oraz co warto zobaczyć na tej pięknej wyspie!
Sprzedawca pamiątek w Polonnaruwie
Moją przygodę przeżyłam w Polonnaruwie. Są to ruiny miasta-ogrodu położone w Trójkącie Kulturalnym. Inne atrakcje w okolicy to ruiny pałacu w Sigirii oraz świątynie w jaskiniach w Dambulli. Nie zapomnijcie ich wpisać na swoją listę miejsc do zobaczenia na Sri Lance!
Zwiedzałam właśnie Cytadelę, kiedy podszedł do mnie Lankijczyk ze ślicznymi, ale niesamowicie drogimi figurkami. Szczególnie spodobał mi się rybak, ale 8000 Rs (ok. 185 zł) to była kwota, której nie chciałam wydawać na byle pamiątkę. Nawet jeśli jest zrobiona z hebanu. Od słowa do słowa udało mi się wytargować optymalną dla mnie cenę 3000 Rs.
Ale Lankijczyk po tym handlu nie dał mi spokoju. Nie, nie wciskał mi żadnych więcej suwenirów na siłę, po prostu zaczął rozmawiać. Powiedział, że nazywa się Chaminda. A ty jak masz na imię, skąd jesteś, co tu robisz, jak ci się podoba, ot, typowa gadka, która powtarza się prawie codziennie z każdym napotkanym miejscowym. W pewnym momencie przeprosił mnie i pobiegł ze swoimi figurkami za grupką turystów, a ja wróciłam do zwiedzania Cytadeli.
Zaczepił mnie inny Lankijczyk, zapytał czy mówię po angielsku i czy zechciałabym trochę porozmawiać z jego uczennicami, bo on je uczy angielskiego i to byłaby dla nich świetna praktyka. Ok, czemu nie, zgodziłam się, chociaż to bardziej był mój monolog, a nastolatki tylko słuchały. Nauczyciel zadał mi kilka pytań o mnie, co robię w Polsce, na czym polega moja praca itd., po czym się pożegnaliśmy.
Nie zauważyłam, że całej rozmowie przysłuchiwał się Chaminda.
– Nie przeszkadza ci, że wszyscy cię tak zaczepiają? – zapytał.
– Nie – zaśmiałam się, chociaż przyznaję, że czasem było to męczące (ale wtedy zwykle spławiałam potencjalnego rozmówcę). – Wręcz przeciwnie, dzięki temu mogę też dowiedzieć się czegoś o ludziach i Sri Lance. Przyda mi się to, bo pracuję jako pilot wycieczek.
– Ale nie powiedziałaś mi, że jesteś pilotem!
– No, nie pytałeś – odparłam zgodnie z prawdą.
– Hanna, mogłaś mi to powiedzieć sama! Ja pracuję z pilotami wycieczek! Właściwie to sam jestem trochę pilotem-przewodnikiem i współpracuję z biurami z Europy. Nawet znam jedną pilotkę z Polski!
Ok, gdzieś z tyłu głowy przemknęła mi myśl, że to jedna z tych rozmów w stylu albo mówi prawdę, albo kłamie i trzeba spadać. W lewo lub w prawo, nic pomiędzy. Nie odzywam się, a Chaminda dalej mówi:
– Ta pilotka nazywa się Ewa. Przyjeżdżała tu z grupą z Rainbow Tours, a ja byłem ich przewodnikiem.
No dobra, może i to są zbyt ogólne fakty, ale czy naprawdę jakiś tam koleś uczyłby się nazw biur podróży z krajów całego świata? Do tego na Sri Lance, gdzie Polaków jak na lekarstwo, a nawet jeśli są, to lokalni raczej biorą nas za Rosjan albo Holendrów? Nie, nie wydaje mi się. Zresztą, mało kto wie tutaj, że jest gdzieś w świecie taki kraj jak Polska (to chyba przez to, że nie zarabiamy w euro :P). Zwykłam ufać swojej intuicji, a w tym momencie ta mówi mi, że warto z Chamindą porozmawiać dłużej. Może to zaprowadzić mnie do czegoś ciekawszego. Obiecałam mu, że po zwiedzaniu wrócę i dokończymy naszą rozmowę.
Kilka godzin później Chaminda czekał na mnie tam, gdzie się spotkaliśmy i od razu na wstępie zaproponował:
– Zostaw tu rower. Pojedziemy moim motorem i pokażę ci, gdzie robią takie figurki.
Oho, tego nie było w planach. Zaczęłam się gorączkowo zastanawiać czy na pewno AŻ TAK można mu zaufać. No bo jak? Ja gdzieś pojadę z obcym facetem, nikt nawet nie wie gdzie dokładnie, nikt mnie tu nie zna, w domu wszyscy wiedzą, że jestem na Sri Lance, ale przecież żadnych szczegółów im nie podawałam… Teraz, kiedy patrzę na to z perspektywy, przyznaję, że trochę lekkomyślnie się zachowałam.
Ale z drugiej strony, jeśli przeanalizuję wszystkie nasze podróże, zachowania, podejścia w stylu „raz się żyje” to mogę powiedzieć, że mam w życiu szczęście. Ja po prostu za każdym razem na nowo się przekonuję, że ludzie są z natury dobrzy i warto im ufać. Tych o złych zamiarach widać jak na dłoni i jeśli mam chociaż cień wątpliwości, jeśli chociaż raz moja intuicja podpowiada mi, żeby uciekać to ZAWSZE jej słucham. Jest moim największym przyjacielem w podróży, to mój szósty zmysł.
Zostawiłam więc swój rower i… pojechałam z Chamindą jego motorem do dżungli. 😀
I teraz wiem, że to była jedna z najlepszych rzeczy, na jakie się zdecydowałam. 🙂 Okazało się, że Chaminda prowadzi cały „hebanowy” biznes w okolicy. Nie wygląda zupełnie na biznesmena, biega w przetartym podkoszulku i ortalionowych szortach, ale jest tutaj „prezesem”. Załatwia (podkreślmy – legalnie) drewno na figurki, prowadzi fabrykę, którą odwiedzają turyści, daje pracę rzemieślnikom i sprzedawcom. I teraz to wszystko pokaże mi od kuchni. 🙂
Na początku pojechaliśmy do wspomnianej przez niego fabryki. Wstęp dla turystów kosztuje 2000 Rs (prawie 50 zł), z wahaniem mówię więc Chamindzie, że przecież nie mam już pieniędzy. Chaminda tylko uśmiecha się:
– Hanna, już ci mówiłem. Tu wszystko jest moje. Ty jesteś moim gościem i nie płacisz. Nie zależy mi na pieniądzach od ciebie.
Mogę mieć jedynie nadzieję, że mówi prawdę i że pod koniec tego oprowadzania nie wyskoczy mi z prośbą o napiwek.
Zanim weszliśmy do głównej hali, w której zebrane są wszystkie rękodzieła, mogłam oglądać pracę rzemieślników przy wielkich rzeźbach. Nie były z hebanu, ale i tak zrobiły wrażenie swoimi rozmiarami i detalami. Zastanawiam się, czy jest to robione na pokaz czy faktycznie miały być sprzedane, ale jakoś bardziej jestem skłonna uwierzyć w pierwszą opcję.
Fabryka bardziej okazało się być po prostu wielkim magazynem niż jakimś zakładem rzeźbiarskim, ale to własnie wspominał Chaminda – wszystkie statuetki robione są w prywatnych domach. Tutaj tylko przywozi się turystów, żeby mieli z czego wybierać i ulżyli swoim portfelom.
Bo wybór jest ogromny. Nie jest to zbiór tylko hebanowych statuetek. Mamy do dyspozycji prawie każdy rodzaj tropikalnego drzewa, do wyboru, do koloru.
Heban jest najcenniejszy. Drzewa (dokładnie hurma hebanowa), które przeznacza się na rzeźby, rosną powoli, bo nawet 200 lat. Osiągają wtedy wysokość 15-20 metrów. Można je ściąć wcześniej oczywiście, bo drewno jest gotowe do użytku już u 70-letniego okazu, ale to w końcu 2 ludzkie pokolenia! Nic dziwnego, że figurki osiągają takie ceny. A nic się nie zmarnuje. Z każdego, nawet najmniejszego kawałka da się coś wystrugać, np. malutkiego słonika.
Inne drewno używane w fabryce to palisander (drzewo różane), mahoń, drzewo sandałowe, drzewo kokosowe i teczyna. Z tego wszystkiego wytwarza się figurki malowane w różne kolory i jednolite, ogromne, duże, małe i maleńkie, skromnie i bogato zdobione, są przedmioty codziennego użytku, jak sztućce i talerze, szachy, a także meble, które kosztują nawet kilka tysięcy euro…
Ręcznie rzeźbione przedmioty wcale nie są tanie. Największe to rarytas, na który mogą sobie pozwolić najbogatsi. Bo, po pierwsze, za takie dwa porządne fotele w stylu kolonialnym płaci się nawet 30 000 euro. Po drugie, trzeba jeszcze je wysłać do domu, ale koszt i ubezpieczenie takiej przesyłki na koniec świata, nawet jeśli wynosi kilka tysięcy euro, i tak dla nabywcy oryginalnych mebli kolonialnych jest nic nie znaczący. To grosze.
Ale to nie są grosze dla pracujących z Chamindą Lankijczyków. Zastanawiam się ile osób utrzymuje ten drewniany przemysł. Największe figurki sprzedawane są tutaj, w magazyno-fabryce (przypominam, że za wstęp przecież też się płaci), mniejsze przy atrakcjach turystycznych (sprzedawcy noszą przy sobie całe torby z towarem). Ile osób z tego korzysta? Całe miasto? Cała prowincja?
Tego nie wiem, ale Chaminda podaje mi kilka liczb, które uświadamiają mi, że ludziom pracującym w tym biznesie naprawdę nieźle się powodzi (patrząc z perspektywy lankijskich standardów życia).
Statystyki (dostępne na tej stronie) podają, że najwięcej turystów przyjeżdża od października do marca, kiedy na południu wyspy trwa pora sucha, a także w lipcu i sierpniu, w miesiącach optymalnych na zwiedzanie północy. Z roku na rok liczby rosną, bo Sri Lanka coraz bardziej zyskuje w oczach całego świata jako wakacyjna destynacja. Polonnaruwa ma to szczęście, że leży w centrum wyspy i dostępna jest raczej przez cały rok.
Chaminda powiedział, że w szczycie sezonu turystycznego DZIENNE dochody ze sprzedaży figurek wynoszą 400$. Ja Polonnaruwę zwiedzałam pod koniec marca, ale grup turystów było sporo. I to nie tylko wycieczek szkolnych zjeżdżających się z całej wyspy, bo nie przez nich kwitnie ten biznes, ale BIAŁYCH turystów, turystów z zachodu, turystów zarabiających w euro, dolarach i funtach (najwięcej turystów przyjeżdża z Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Australii, USA, a także Rosji, Chin i Indii). Jestem w stanie uwierzyć z te dochody, jeśli policzę, że Chaminda za rybaka chciał ode mnie 8000 Rs, czyli ok. 60 $. Ja się targuję, bo na nasze polskie zarobki to spora kwota, ale taki Brytyjczyk czy Niemiec uzna, że to śmiesznie mało.
Ile z tego przypada pracownikom? Nie wiem ile sprzedawcom, ale Lankijczycy, którzy rzeźbią figurki w swoich prywatnych domach dostają 100 $ miesięcznie. A na Sri Lance to już jest dość porządny dochód.
Pracownik na plantacji herbaty czy ryżu zarabia ok. 380 Rs dziennie (niecałe 3$, przynajmniej wg oficjalnych danych) + dodatki np. za produktywność, które wahają się w zależności od firmy. Miesięczna minimalna pensja niewykwalifikowanego pracownika, nieważne czy fizycznego, czy z sektora usług wynosi ok. 6-7 tys. Rs (ok. 50$). Kwalifikacje podnoszą pensję, ale zazwyczaj nie przekracza ona 10 tys. Rs miesięcznie (ok. 75$). [Podkreślam, że zwykle poza miastem kobiety nie pracują, bądź pracują na plantacjach herbaty, więc tak naprawdę główne utrzymanie rodziny zależy od mężczyzny.] [Informacje te ważne są na rok 2013 i pochodzą ze strony wageindicator.org.]
Rzeźbiarze z Polonnaruwy są więc wielkimi szczęściarzami. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że żyje im się całkiem dostatnio!
Po wyjściu z magazynu-fabryki dla turystów Chaminda zabrał mnie motorem do kilku prywatnych domów, żebym zobaczyła jak się tworzy te figurki. Miałam ogromne szczęście, bo są to miejsca niedostępne dla turysty z klimatyzowanego autokaru.
Oczywiście sama praca jest dla mnie bardzo interesująca, ale jeszcze bardziej intrygują mnie ludzie, którzy tę pracę wykonują, a raczej ich podejście do życia.
Nie chciałam się wpraszać, więc gdy tylko miałam okazję, ukradkiem zerkałam do ich domów. U nas raczej stwierdzilibyśmy, że 'dom’ to zbyt duże słowo. Raczej szopa czy garaż… Ot, cztery ściany i sufit, jedno, może dwa pomieszczenia, żadnych okien. A w środku? Łóżko, stół, telewizor… Tynk na ścianie czy dywan to zbytek. Kuchnia zwykle jest w osobnym budynku z tyłu domu, much pełno. Lankijczycy wykonują swoją pracę na dworze, pod dachem, który chroni przed słońcem i deszczem.
Patrzyłam na to trochę z niedowierzaniem, bo przecież tyle zarabiają! Z drugiej strony jednak byłam zachwycona. W Europie przywykliśmy do konsumpcyjnego stylu życia, pieniądze wydajemy na chwilowe przyjemności, kaprysy i zachcianki, a potem zastanawiamy się, gdzie się podziała nasza pensja. A tam? Ważne, że jest dach nad głową i jedzenie. Nie ma żadnego pokazu mody, wyścigu szczurów, imponowania sąsiadom, bo dookoła sama dżungla.
Chaminda zaproponował mi, żebym sama sprawdziła się w rzeźbiarskim fachu i podał mi dłuto. Stuknęłam dwa razy w głowę Buddy umieszczoną w imadle, ale drewno hebanowe jest twarde, trudno łupliwe. Nigdy nie byłam dobra w rękodziele, wolę się przyglądać, bo pewność ruchów rzeźbiarza była naprawdę imponująca. Ja za to na pamiątkę wzięłam mały kawałek nieobrobionego hebanu. Jest ciepły i szorstki.
Zobaczyłam jak dokładnie wygląda praca na różnych etapach. Rzeźbienie, polerowanie… Chaminda wytłumaczył mi, że jasne partie hebanu, które przed obrobieniem są beżowe, naciera się specjalnymi liśćmi barwiącymi drewno na rdzawo-czerwony kolor (to może być betel, zwany na Sri Lance bulat, używka do żucia, ale nie jestem pewna).
Późnym popołudniem wróciliśmy do Polonnaruwy. Mój rower stał tam, gdzie go zostawiłam, ale przed odejściem Chaminda poczęstował mnie arbuzem. Siedzieliśmy sobie na murku i wcinaliśmy słodki owoc. Lankijczyk dał mi swój numer telefonu, jak będę znowu na Sri Lance mam się odezwać. Odezwę się na pewno! Na pożegnanie jeszcze wręczył mi dwa małe słoniki. Miałam lekkie opory, bo nie chcę nadużywać jego gościnności.
– Hanna, już ci mówiłem. Mi pieniędzy nie brakuje. To prezent ode mnie!
Słoniki wylądowały więc w moim plecaku, tuż obok rybaka zawiniętego w gazetę. Chaminda stwierdził jednak, że to za mało i dodał do nich większego słonia. Dobrze, podziękowałam, ale więcej naprawdę nie trzeba! Ale kiedy się odwróciłam, Chaminda wrzucił mi do plecaka czwartego największego słonia. Głowę rodziny. Pożegnaliśmy się, czas wracać do Dambulli zanim się ściemni.
Rybak i słonie stoją w widocznym miejscu w moim mieszkaniu. Za każdym razem, kiedy na nie spoglądam, uśmiecham się, myślę o Chamindzie, o rzeźbiarzach w dżungli, o zapachu trocin w ich domach. Gdybym nie posłuchała wtedy głosu intuicji, nie miałabym takich wspomnień i nie opowiedziałabym tej historii.
Jednak warto czasem ufać obcym. 🙂
###
A Tobie się zdarzyło? Podziel się swoją historią w komentarzu!
Ja właśnie wróciłam. Nie był to komercyjny wyjazd, także rytm zwiedzania ustalałam sama. I dzięki zaufaniu do tych życzliwych ludzi, muszę uznać mój wyjazd za najlepszy ze wszystkich dotychczasowych. Spałam w dżungli, w prawdziwym lankijskim domku na wsi, w górach, kąpałam się w strumieniach pod wodospadem. Zakochałam się w tym kraju.
Bardzo się cieszę! Faktycznie, da się zakochać w Sri Lance! 🙂
Świetna spotkanie! I pewnie jedno z najlepszych wspomnień. Ja kiedyś dzięki podobnej historii skończyłam na obiedzie z Tuaregami w Maroku. Sama wyznaje zasadę, że kto nic nie ryzykuje ten nic nie ma. Oczywiście z głową na karku! Pozdrawiam! 🙂
Cieszę się, że więcej jest na świecie takich osób, co ufają innym tak po prostu. Serce rośnie! 🙂
Jaka piękna historia! Naprawdę czasem warto zaufać 🙂
Jedna z tych lepszych ze Sri Lanki, ale na pewno najbardziej pozytywna! 🙂
Ilość rzeźb przyprawia o zawrót głowy. Niektóre są naprawdę przepiękne!!
Podziwiam, ja bym się jednak bała, no ale ja to jestem cykor. może kiedyś przełamię się i będę bardziej śmiała, tak jak Ty 😀
Bardzo ciekawa historia. Faktycznie to szczęście móc zobaczyć coś, co nie jest dostępne dla zwykłego turysty. Mi intuicja zapewne kazałaby uciekać, gdyby obcy facet chciał mnie zawieźć gdzieś na swoim motorze 😉
Wiesz, zanim z nim pojechałam miałam mnóstwo wątpliwości, ale spędziliśmy dobre kilka godzin na gadaniu… Wtedy zwykle da się zauważyć, kto ma jakie intencje wobec Ciebie. Przynajmniej ja to czuję. 🙂 Gdybyśmy gadali 10 minut albo gdyby on namawiał mnie na tą dżunglę zbyt nachalnie, na pewno bym się nie zgodziła. Ale chyba wyrobiłam sobie co nieco instynkt wykrywający złych i dobrych ludzi… Albo tak mi się wydaje. 😉
Na tej samej Sri Lance, w Dżafnie, miałam okazję zobaczyć „fabrykę” przypraw. Chili, wiórki kokosowe, obieranie ryżu, aby był biały. Człowiek zgarnął mnie z ulicy, gdy lało, a pojedynczy przechodnie z parasolkami patrzyli z politowaniemm na dwie moknące białe. Nasi gospodarze słowa nie mówili po angielsku, więc mogłam się tylko domyślać. Jednak wygląd tej fabryki i warunki w jakich to wszystko powstawało raczej nie sprzyjał apetytowi. Wspomnienia natomiast są dla mnie niezapomniane 🙂 (http://fotshot.wordpress.com/2013/02/16/rice-production/)
A sprzedawcę pamiątek napotkałam z kolei w Anuradhapurze. Próbował wcisnąć mi figurki, ponoć zabytkowe, wytłumaczyłam mu więc, że turysta tego nie przewiezie, bo to nielegalne. Chodził za mną, opowiadał, wiedział już że nic nie kupię. A na koniec odwiózł mnie motorem do hostelu. Tyle, że on miał inny interes i koniecznie próbował umówić się „na wieczór” 😉
Ach te interesy facetów… 😉
W Dżafnie nie byłam, ale żałuję bardzo i chętnie też bym tam pojechała, bo podobno jest dużo mniej turystyczna niż południe wyspy!
Nie do porównania, przynajmniej tak było na początku 2013 roku. Na północ Sri Lanki dojeżdżał tylko autobus a na „granicy” była kontrola. Niedawno widziałam, że uruchomili ponownie linię kolejową, podejrzewam więc, że wkrótce się to zmieni, niestety.