Kończę właśnie 32 lata, zaczynam wiek chrystusowy i z tej okazji mam dla Was urodzinowy wpis! O tym, jak przez ostatnie lata zmieniło się moje podejście do podróżowania.
Od kilku lat z okazji moich urodzin wrzucam na bloga jakiś osobisty tekst. Z okazji moich 30. urodzin przygotowałam listę 30 faktów o mnie, czyli co lubię, czego się boję i dlaczego w wieku 3 lat byłam gagatkiem.
Z okazji 31. urodzin natomiast podzieliłam się z Wami moją mega inspirującą rozmową z Debrą, którą poznałam jeszcze w Wietnamie. Jeśli też boicie się przyszłości, wydaje Wam się, że wszyscy są życiowo ogarnięci, tylko Wy w rozsypce, to bardzo gorąco polecam – przeczytajcie mój wpis o rozmowie ze samą sobą z przyszłości.
A co mam dla Was z okazji 32. urodzin?
Spojrzenie na moje 10 lat podróży. Co się zmieniło, a co zostało po staremu? Jak ja się zmieniłam? Bez czego nie mogę dziś się obejść? To wszystko w dzisiejszym urodzinowym poście.
Hanna, lat 20-kilka
Kiedy myślę o moich podróżach w wieku 20-kilku lat, to mam przed oczami chęć przeżycia przygody za wszelką (najlepiej jak najniższą) cenę. Sporo przejeździłam autostopem. Było koło podbiegunowe i tam trekkingi w zbyt niskich temperaturach, mimo że to przecież lato. Był solo trip od Mediolanu po Marsylię. Był miesiąc autostopem przez Gruzję i Armenię, a potem powrót do Polski przez Turcję i Bałkany. A potem wyjazd solo na Sri Lankę, a rok później 2 miesiące w Izraelu i Jordanii.
Dwudziestokilkuletnia Hanna każdy grosz przeznaczała na podróże. A przecież w czasach studenckich wszystkiego jest dużo, tylko nie pieniędzy. Imałam się więc różnych zajęć, jak nocna inwentaryzacja w supermarkecie, żeby tylko coś odłożyć na marzenia.
Podróżowałam też jak najtaniej, bo przecież hajsu brak. Był więc autostop i couchsurfing, a w plecaku kabanosy i bagietka.
Pierwszy trip solo miał po prostu być tani. Padło na Mediolan, bo znalazłam bilet na lot Ryanairem za 1 złoty (w 2012 roku takie były ceny tanich lotów). Pracowałam wtedy na etacie, mogłam wziąć 11 dni wolnego (z weekendami), więc musiałam po prostu zmieścić się w terminie. Otworzyłam mapę i zaczęłam po kolei sprawdzać wszystkie loty do Polski, tak mniej więcej tydzień odpoczynko-zwiedzania od Mediolanu. Po godzinach poszukiwania wreszcie miałam: powrót z Marsylii z 8-godzinną przesiadką na lotnisku w Brukseli. Te dwa loty kosztowały mnie w sumie 120 zł (40 zł do Brukseli i 80 zł do Warszawy).
Spałam w hostelach i na couchsurfingu, a na obiad jadłam pizzę lub bagietkę z supermarketu. Pamiętam, że nie zobaczyłam w Mediolanie Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci, bo wstęp kosztował jakieś 10 euro (choć kilka miesięcy później zapłaciłam tyle za wstęp na wystawę Caravaggia w Budapeszcie). Za to za darmo spacerowałam po Monako i malowniczym Aix-en-Provance. W Marsylii mój host z couchsurfingu zabrał mnie na arabskie jedzenie za 4 euro. Porcja była tak duża, że poprosiłam o spakowanie i następnego dnia kończyłam ją pod katedrą z widokiem na miasto. Byłam przeszczęśliwa, że zaoszczędziłam 2 euro, choć nie było to ani świeże, ani ciepłe.
A jak w Nicei w ostatnim momencie mój host z couchsurfingu mnie wystawił, znalazłam kafejkę internetową (bo szkoda mi było na kartę SIM na tydzień) i wyszukałam na hostelworld.com najtańszy hostel. Poszłam tam i powiedziałam: Poproszę najtańsze łóżko w najtańszym dormie na 3 noce. Dokładnie tak. Trafiłam do 16-osobowego pokoju. Na szczęście towarzystwo dopisało i bawiłam się całkiem nieźle.
Rok później w Gruzji i Armenii spaliśmy z moim partnerem pod namiotem gdzie popadnie, oby była rzeka (w Armenii pół wioski było zaangażowane w szukanie dla nas noclegu, bo w okolicy grasowały wilki) i zrobiliśmy kilka tysięcy kilometrów autostopem. Pamiętam tych wszystkich miłych ludzi, którzy dawali nam torby z owocami i numery telefonów do swoich bliskich i znajomych – jak przypadkiem będziecie tu i tu, to do niego zadzwońcie, oni wam pomogą! Pamiętam rozbijanie namiotu w deszczu za przystankiem autobusowym pośrodku niczego i cholernie twarde łóżka w najtańszym hostelu w Tbilisi.
Kiedy ruszałam po raz pierwszy na Sri Lankę w 2014 roku, najtańsze loty znalazłam z Pragi. Lot powrotny miał 8 godzin przesiadki w Dubaju, potem jeszcze 8 godzin czekałam na autobus do Warszawy. W sumie moja podróż do domu trwała jakieś 40 godzin. Bo było taniej o 400 zł.
W 2016 roku aż mnie korciło, żeby gdzieś się wyrwać. Zdesperowana więc wsiadłam w autobus do Lyonu. W jedną stronę podróż trwała 24 godziny. Bilety były za 300 zł w dwie strony (najtańsze bilety DOKĄDŚ w ciągu najbliższych 7 dni), więc pomyślałam, że po prostu przecierpię. W drugą miało być podobnie, ale różne dziwne wypadki na drodze sprawiły, że trwała 37 godzin. Szczerze, myślałam, że umrę.
W tym roku też poleciałam do Azji z biletem w jedną stronę. Jednak był to wyjazd nisko budżetowy, w kieszeni miałam jakieś 1000 dolarów, więc przez miesiąc pracowałam w hostelach, potem podróżowałam i tak w kółko. W międzyczasie budowałam blog, np. na Filipinach wzięłam udział w międzynarodowej konferencji dla blogerów podróżniczych TBEX, która bardziej zmieniła moje podejście do blogowania (zaczęłam na blog patrzeć jak na biznes – firmę, która wymaga przedsiębiorczego myślenia, strategii i inwestycji) niż dała mi jakąś techniczną wiedzę.
Owszem, dzisiaj zbieram owoce mojej ciężkiej pracy nad blogiem, ale jednak podczas pobytu w Azji bywałam sfrustrowana, że po skończonej pracy w hostelu, mam jeszcze blogowe sprawy do ogarnięcia, które często zajmowały mi 5-6 godzin dziennie. Czułam, że wpadłam w pułapkę, że nie mam czasu realizować pasji do poznawania świata, bo… jestem zajęta sprzątaniem hostelu gdzieś w tropikach. Czy to nie ironia?
Hanna, lat 30-kilka
Dzisiaj, kilka lat później, doceniam ogromnie te wszystkie doświadczenia, ale widzę też, że wiele się w moim podejściu zmieniło. Dlatego, że jestem starsza, a tym samym zmieniło się moje myślenie i wartości, które wyznaję.
Nie, nie stałam się luksusowym podróżnikiem, ale te wszystkie niewygody zbierane przez lata sprawiły, że trochę podniosłam swoją poprzeczkę. Względem standardu podróży, tego, co chcę zobaczyć, ale też w jaki sposób dokładnie chcę spędzać mój czas.
Przede wszystkim opuściłam (haha, przynajmniej mentalnie) najuboższą grupę społeczeną, czyli studentów. Gdy miałam 20-kilka lat, nie ważne było dla mnie to, że lecę gdzieś milion godzin, ważne było, żeby było jak najtaniej.
Dziś zastanowię się kilka razy czy te zaoszczędzone 400 zł faktycznie warte jest dodatkowych godzin męczarni. Czasem tak, np. gdy wracałam z Hanoi do Polski, miałam w Katarze 12 godzin przesiadki, więc dostałam za darmo pokój w hotelu 4-gwiazdkowym. Przy okazji zwiedziłam sobie Dohę. 🙂
W hostelu nie proszę już o najtańsze łóżko, bo chcę się wyspać, a w pokoju 16-osobowym to raczej nie jest możliwe. Poza tym zawyżam średnią wieku do 24 lat i nie jarają mnie już pijackie balangi 20-kilku latków, dziwne sytuacje seksualne odbywające się gdzieś za którąś z kotarek (najbardziej traumatyczna sytuacja dla mnie zdarzyła się bez kotarki – ale tej parze to nie przeszkadzało), a standardowe powtarzające się pytania (jak długo podróżujesz? skąd jesteś? gdzie jedziesz dalej? itp.) i powierzchowne znajomości mnie nudzą.
Obecnie dalej nocuję w hostelach, ale raczej preferuję łóżko w dormie dla kobiet, gdzie jest cisza, spokój i nikt nikomu nie przeszkadza. A to zaledwie 2 dolary więcej.
Nie szukam chwilowo noclegów na couchsurfingu, bo 1. ten portal się zmienił i więcej tam ostatnio obleśnych zapytań seksualnych niż prawdziwej podróżniczej energii; 2. bo nie chce mi się spędzać czasu z ludźmi, których nie znam, kiedy ten czas mogłabym przeznaczyć na to, co ja chcę robić sama dla siebie.
Oczywiście, spotkałam wiele świetnych hostów, jak np. parę z Budapesztu czy Adiego w Jerozolimie (u którego finalnie zostałam 10 dni, bo jego współlokator wyjechał na miesiąc, a on miał swoje studia, więc miałam czas sobie spokojnie podłubać w blogu, a Adi popołudniami pokazywał mi Jerozolimę – lub zwiedzałam sama, np. Stare Miasto czy Yad Vashem) i bardzo doceniam ten czas, kiedy mogłam poznać dane miejsce od strony lokalnej, i miło wspominam tych ludzi. Dlatego nie wykluczam, że w przyszłości znowu będę korzystać z couchsurfingu, ale nie jest tak, że muszę koniecznie wszędzie nocować na couchu, bo inaczej sczeznę. To zależy od charakteru wyjazdu.
No właśnie, charakter wyjazdu. Bloguję o podróżach, udzielam podróżniczych praktyczych porad, można powiedzieć, że sobie stworzyłam taki zawód doradcy podróżniczego, więc na każdy wyjazd patrzę jak na inwestycję w blog, który jest moją wizytówką, moją twarzą – tego nauczyłam się w Azji.
Jeśli więc gdzieś jadę, to w pierwszej kolejności czuję zobowiązanie, żeby z tej podróży relacjonować, tworzyć posty i instastories. Blog i podróże to dla mnie praca. Czy wiecie, że każdego dnia po zwiedzaniu (mówimy tu o dniach, kiedy jestem w podróży) spędzam około 2-3 godziny dodatkowo na przygotowanie materiału na media społecznościowe i szybkie ogarnięcie bieżących spraw? I gniazdka, potrzebne mi są gniazdka, żeby na raz ładować telefon, kompa i aparat. Serio, mogłabym napisać odrębny post o rutynie blogera podróżniczego w podróży i nie w podróży, bo tyle tego jest.
Na dalszy plan zeszła potrzeba integrowania się z innymi podróżującymi. Mam swoich dobrych znajomych rozsianych po świecie, z którymi i tak nie utrzymuję takiego kontaktu, jaki bym chciała (bo każdy też ma przecież swoje życie) – naprawdę, nie potrzeba mi nowych zobowiązań. Wolę wzmacniać te wieloletnie, sprawdzone, zaufane.
Dlatego preferuję taki nocleg, w którym nie będę się czuła zobowiązana, że muszę z kimś wyjść na piwo. Oczywiście, chcę nawiązywać znajomości i spotykać nowych ludzi, ale nie chcę MUSIEĆ tego robić, kiedy podróżuję. Nie chcę czuć długu wdzięczności, że ktoś mnie przenocował.
A poza tym, skoro już zarabiam własne pieniądze i to dość ciężko, to inaczej też patrzę na „podróżowanie za darmo”. Jeździsz autostopem? Ty – owszem, za darmo, ale ktoś inny zapłaci za to paliwo. Spisz na couchsurfingu? Twój host będzie miał wyższe rachunki. Nie ma czegoś takiego jak podróżowanie za darmo, a w momencie, kiedy zaczynasz zarabiać swoje pieniądze i widzisz jak czasem ciężko jest pogodzić koniec z końcem, to robi Ci się po prostu głupio, że ktoś ponosi przez Ciebie wyższe koszty. Dlatego wypadałoby odpłacić się czymś w zamian – ugotowaniem posiłku czy nawet pocztówką z Polski (miałam przy sobie kilkadziesiąt w Gruzji i Armenii i je rozdawałam naszym kierowcom). Daj od siebie coś, cokolwiek, jeśli decydujesz się na korzystanie z czyjejś uprzejmości.
Poza tym, ja LUBIĘ podróżować sama. Lubię, kiedy nie jęczy mi nikt nad głową, że robię zdjęcia, tu, tam, aparatem, telefonem, sprawdzam miejscówki z mapą, robię notatki. Lubię, kiedy mogę przeznaczyć na to tyle czasu, ile chcę. Lubię pójść do takiej knajpy czy muzeum, które MI odpowiada i szczerze mówiąc, nie lubię chodzić na kompromisy. Może brzmię trochę jak wredna antyspołeczna bitch, ale ja powiedziałabym raczej, że lubię robić rzeczy po swojemu i nie rozumiem, dlaczego muszę się komukolwiek narzucać. Przecież ani ja nie będę szczęśliwa, ani oni. 😀
Właśnie, wspomniałam o knajpach i muzeach. Uwielbiam dobre jedzenie i uwielbiam zwiedzać. Nie znaczy to, że zaliczam wszystko jak leci, ale przed wyjazdem robię research – co w okolicy chcę zobaczyć, ILE TO KOSZTUJE, i ile mniej więcej pieniędzy potrzebuję, żeby nie jeść kabanosów i bagietek codziennie. Lubię odkrywać miejscową kuchnię i nie wyobrażam sobie nie spróbować lokalnego jedzenia w podróży. Jednak wiele miejsc przy zabytkach turystycznych jest drogich, dlatego przed wyjazdem skrupulatnie szukam takich knajpek, które będą dobre, ale adekwatne do moich możliwości finansowych.
Dodatkowo podróż po Azji pozwoliła mi zrozumieć, że niekoniecznie chcę znowu pracować w hostelach, żeby realizować marzenia o zwiedzaniu świata. Mam pomysł na biznes, który chcę rozwijać i mój czas chcę spędzać na realizowaniu tego pomysłu, a nie na sprzątaniu pokoi w czyimś pensjonacie.
Sprzątanie pokoi było fajne, bo mieszkałam sobie w Kuala Lumpur itd., ale potem przychodzi takie pytanie: jak długo chcesz sprzątać te pokoje? Z czego chcesz żyć za 10 lat? I z czego chcesz sponsorować te podróże, bo chyba nie ze sprzątania w Azji? No, nie. Z własnego biznesu, który tak uparcie rozwijam.
Obecnie na miejscu wolę się zakotwiczyć, mieć własne gniazdko do życia i do pracy, a stamtąd odkrywać okolicę. A jak jadę gdzieś na krótko, to zarabiam przecież te pieniądze, żeby wykorzystać je na nocleg, w którym się wyśpię, a nie wymęczę.
Moje myślenie zmieniło się nieco z „przygody za wszelką (jak najniższą) cenę” na poznawanie – miejsca, kultury i historii, lokalnego jedzenia. Owszem, chcę ciągle poznawać lokalnych ludzi, bo to oni przecież dane miejsce tworzą, ale nie znaczy to, że muszę to robić wszędzie za wszelką cenę, żeby tylko podróże były tańsze.
Podróżuję nieco bardziej świadomie. Zdaję sobie sprawę, że utrzymanie zabytków kosztuje, więc nie buraczę i nie wchodzę bocznym wejściem (w sumie nigdy tego nie robiłam – raz zdarzyło się na Sri Lance, ale padłam ofiarą skamu). Jeśli są dni lub godziny, kiedy organizowane jest zwiedzanie za darmo, to z tego korzystam. Jeśli nie, to albo nie zwiedzam, albo płacę jak każdy inny turysta. Nawet jeśli wejście do Petry na dwa dni kosztuje 300 zł – zapłacę, bo chcę tę Petrę zobaczyć w swoim własnym tempie. Tak, spotkałam ludzi, którzy pytali mnie czy da się zrobić tak, żeby nie płacić – w końcu to miasto na pustyni, na pewno jest jakieś boczne wejście. Serio, dziś w ogóle wstyd mi słuchać takich pytań, a przecież to nie ja powinnam się wstydzić.
Koniec przygód?
Czy to znaczy, że w moim życiu nie będzie już przygody?
Nie, oczywiście, że nie. Po prostu obecnie nie mam na nią parcia, nie za wszelką cenę. Poza tym, czy przygoda musi znaczyć nadużywanie czyjejś uprzejmości i gościnności po to, żeby przyoszczędzić? Czy musi oznaczać ograniczanie się, podróżowanie po kosztach, żeby tylko zobaczyć jak najwięcej świata?
Nie. Obecnie przygoda dla mnie to kontrolowana adrenalina. A nawet nie musi to być adrenalina, tylko jakieś fajne doświadczenie. To np. rafting albo kanioning, ale też zwiedzanie muzeum Prado w Madrycie czy degustacja holenderskich serów z winem. To jazda konna po pustyni i zwiedzanie mauryjskich twierdz Andaluzji.
Przygody mogą być różne, to jest kwestia indywidualna. Podziwiam ludzi, którzy jadą starym mercedesem do Gambii, żeby budować tam place zabaw dla dzieci. Albo rzucają wszystko, żeby pracować jako lodowcowi przewodnicy na Islandii. Naprawdę, podziwiam. To na pewno przygoda życia, sęk w tym, że ja już miałam kilka moich takich „przygód życia”. Chwilowo realizuję inne potrzeby.
Może też nie mam ciśnienia rzucać się na tego typu przygody. Może dla mnie wystarczająco odważnym marzeniem do spełnienia jest kilkumiesięczny road trip po Europie. Tak, żeby jechać, zwiedzać i pracować zdalnie. Da się to zrobić budżetowo, przygodowo i dość niewygodnie, ale jednocześnie tak, żeby nie nadużywać niczyjej uprzejmości i gościnności.
Ciągle też chcę pomieszkać w Indiach i mieć domek niedaleko plaży, gdzie codziennie rano będę surfować. Ale poczekam, nie muszę tego mieć za sprzątanie guesthouse’u.
Być może ktoś powie, że tracę ducha podróżniczego. A ja powiem, że dzięki podróżom trochę nabrałam pokory. Widziałam taką biedę, że pozwoliło mi to zrozumieć, że gdziekolwiek nie pojadę, nawet super tanio, to i tak zawsze będę bogatym białym. Urodzonym w świecie przywilejów i możliwości. W świecie, w którym mówią Ci: „możesz wszystko!”
A możesz dlatego, że miałeś farta, bo urodziłeś się tutaj, a nie w Bangladeszu.
Czy to znaczy, że mam się biczować i płakać, że nie powinnam podróżować, bo są na świecie ludzie biedniejsi ode mnie? Nie, ale to nie znaczy również, że mam wykorzystywać tych ludzi, żeby dowiedzieć się więcej o danym kraju. Przecież mogę też zatrudnić przewodnika. (A przy okazji moje pieniądze zostaną też u lokalnej społeczności – na co ostatnio też zwracam ogromną uwagę.)
Przygoda w moim życiu jeszcze będzie nie jedna, ale taka, którą nie będę się nikomu narzucać, a jednocześnie będę mogła realizować się w takim zakresie, w jakim chcę. Bez ocierania łez, bo Ostatnia Wieczerza była za droga i bez przeżuwania bagietki z kabanosem.
Jeszcze będę jeździć autostopem i nocować na couchsurfingu, ale tylko dlatego, że chcę faktycznie się integrować z ludźmi, a nie dlatego, że nie mam hajsu na podróże.
Wartości, moi Drodzy. Po 30-tce po prostu wyznaje się inne wartości.
A u Was co się zmieniło w ciągu ostatnich 10 lat? 🙂
Bardzo dziękuję za tekst i podpisuję się pod nim . Od kilku lat bardziej interesuje mnie wolniejsze podróżowanie, odkrywanie codziennie na nowo tego samego miejsca i okolic. Zadaję sobie pytanie, co chcę zobaczyć, a nie co muszę (tzw must-see sights). Za rok kończę 40-tkę i pracując w tym wieku nie trzeba już wyszukiwać najtańszych noclegów i biletów, co kiedyś -jak piszesz- było priorytetem. Piszesz bardzo interesująco i na pewno wrócę, poczytać inne posty. Wszystkiego dobrego!
Bardzo dziękuję za komentarz! 🙂 Pozdrawiam serdecznie!
Podpisuje się dwoma rękami, w ostatnim czasie kasa nie jest najwyższym wyznacznikiem w podróży 😉 śmieliśmy się, że przeszliśmy z trybu jakoś na jakość 😊
BTW. Jesteś ode mnie starsza o niecałe 2 tygodnie!
Hahaha jakoś na jakość mnie urzekło 😀
Ale to znaczy, że jesteśmy młodzi czy starzy? 😀
U mnie sporo sie zmieniło. Podróżówałam praktycznie od zawsze, jednak obecnie mam zupelnie inne oczekiwania niż jak miałam jako 20 latka. 10 lat temu nie przeszkadały mi kiepskie warunki oraz podróżowałam bardziej budżetowo. Obecnie staram się wybierać łądniejsze miejsca oraz wygodne noclegi bo nauczyłam się, ze klimat również ma duże znaczenie i znacznie przyjemniej się wtedy spędza swój czas 🙂
Kiedyś wybierałam bardziej popularne kierunki podróżnicze. Obecnie szukam miejsc klimatycznych, w których mogę uniknąć nadmiaru turystów oraz przetestować lokalną kulturę.
Nasze podróżowanie zmienia się razem z nami i to jest fajne móc tak sobie porównać, co było priorytetem 10 lat temu, a co jest dzisiaj. 🙂 Dziękuję za komentarz!
Ten wpis jest absolutnie FANSTASTYCZNY. To niesamowite obserwować, jak zmieniło się Twoje podejście do podróżowania – właśnie z takiego szalonego „bycia” w miejscu, na zwiedzanie i poznawanie – we własnym tempie, w sposób, który lubisz najbardziej. Super! <3
Dzięki, Martyna! Tak, zdecydowanie się zmieniło, ciekawe jak będzie wyglądać za kolejne 10 lat! 😀
A w moim przypadku przez ostatnie 10 lat troszkę bardziej otworzyłam się na podróże. Ale własnie pod tym względem, żeby coś zobaczyć, zjeść coś lokalnego i doświadczyć fajnych rzeczy. Nie zalezy mi na mega wysokim poziomie – po prostu chcę się czuć ok 🙂
Mi też nie zależy na wysokim poziomie – bardziej na prywatności. I myślę, że tak jak Ty się właśnie bardziej otworzyłam – nie wyobrażam już sobie kabanosów w podróży, staram się jeść lokalnie! 🙂 Pozdrawiam!
Cudowny wpis
Co prawda jestem jeszcze przed 30 ale od pewnego czasu chodzą mi po głowie podobne myśli
Ty je doskonale sprecyzowałas, dzięki za obalenie mitu że tylko lokasi, tylko autostop i tylko cousurfing sprawia że podróżujemy naprawdę
Oczywiście, że nie! Tak naprawdę, to czy podróżujemy „naprawdę” zależy tylko od nas samych, czy wyciągamy z tej podróży to, co chcemy, bo podróż to bardzo indywidualne doświadczenie. Wszystko inne to tylko narzędzia do realizacji. 🙂