W przewodniku po Gruzji, który pożyczyliśmy od znajomego, żeby przygotować się do wyjazdu, zapisano na marginesie wielkimi literami NIE WARTO!!! Mimo wszystko pojechaliśmy. Może faktycznie w Signagi nie ma zbyt wiele do zobaczenia (w sensie zwiedzania), ale było to, czego akurat potrzebowaliśmy: dobre jedzenie, wino, piękne widoki, przyjaźni ludzie, ale przede wszystkim cisza i spokój. Czego chcieć więcej? Dlatego Signagi trafiło na naszą listę 10 najprzyjemniejszych rzeczy, jakie przytrafiły nam się w Gruzji.
Signagi i w ogóle wschodnia części Gruzji, Kachetia, jest traktowana przez turystów trochę po macoszemu. Tłumy ciągną do Tbilisi i Batumi, a także w góry, a zwykle już czasu nie wystarcza, żeby zapuścić się bardziej na wschód. Właściwie to dobrze – dzięki temu Signagi jest naprawdę cichym, spokojnym miasteczkiem, gdzie czas zdaje się płynąć bardzo powoli. Uważam jednak, że mogą żałować ci, którym się po prostu nie chciało tam jechać. Signagi ma w sobie coś uroczego i kiedy teraz myślimy, żeby wrócić na Kaukaz, chcielibyśmy znowu wpaść właśnie do Signagi.
Już pierwsze spojrzenie na Signagi, kiedy się jedzie do miasteczka z Tbilisi, pozwala się w tym miejscu zakochać. Położone jest malowniczo na wzgórzu, w tle rozpościera się idealnie płaska, jakby wyprasowana żelazkiem równina Alazani, a jeszcze za nią wznoszą się góry Kaukazu. Patrzymy na północ, za górami już jest Rosja.
Miasteczko nie jest duże, ma tylko 2 tysiące mieszkańców, ale za to zostało bardzo ładnie odrestaurowane w ramach programu rekonstrukcji mającego zachęcać turystów do przyjazdu na wschód Gruzji. Program działa, widzieliśmy wielu turystów różnych narodowości, ale mimo to wiele budynków świeci pustkami, bo ich właściciele wyemigrowali za pracą. Ci, co zostali, radzą sobie tak, jak mogą.
Jak np. starsza Gruzinka Dodo, która udostępnia swój dom dla turystów i zrobiła z niego taki mały pensjonacik. Można u niej przenocować już za 10 lari (20 zł) za noc, a w cenie mamy pyszne śniadanie domowej roboty! My polecamy – bardzo miło spędziliśmy u niej czas! 🙂 Jej dom stoi przy ulicy Barataszwili, można go poznać po błękitnym balkonie, na którym wywiesiła flagę Polski (dostała ją od turystów). U Dodo można też nabyć butelkę czaczy lub wina domowej roboty. Na co dzień cała rodzina Dodo mieszka z nią, ale kiedy przychodzą turyści, wszystkie dzieci idą na noc do siostry Dodo. Każdy radzi sobie jak może.
Całe miasteczko żyje właściwie z turystyki. Ludzie pracują w hotelach, restauracjach, winiarniach, których jest tu całe mnóstwo. Bo Kachetia słynie z wina i nazywana jest gruzińską Toskanią. Wino tutaj jest naprawdę przepyszne, a do tego tanie! Z pośród wielu lokali w Signagi serwujących gruzińską kuchnię, my upodobaliśmy sobie jeden konkretny. Akurat znajduje się na tej samej ulicy co nocleg Dodo, a poznać go można po żółtym szyldzie nad wejściem. Polecam Wam tę restaurację, bo tam właśnie jedliśmy najlepsze w naszym życiu chaczapuri i dostaliśmy od jednej Gruzinki dzban wina z okazji jej urodzin! 🙂
Tutaj możecie przeczytać więcej o naszych doświadczeniach z gruzińskim jedzeniem!
Jak już wspomniałam, w Signagi nie ma zbyt wielu zabytków, ale samo miasteczko jest bardzo miłe dla oka. Zabudowa pochodzi z XIX wieku i wiele spotkanych przez nas osób dziwiło się, dlaczego nie jest wewnątrz murów, które są na zboczu, ale na szczecie wzgórza. W żadnym przewodniku nie znaleźliśmy tej informacji, ale Gruzinka w informacji turystycznej powiedziała nam, że mury pochodzą z XVIII wieku i na początku właśnie wewnątrz nich mieściła się zabudowa miejsca, ale z czasem mieszkańcy przenieśli się na wzgórze, a mury zostały. Dzisiaj można się po nich przespacerować podziwiając widoki równiny Alazani, a za nią wysokie góry Kaukazu.
W pobliżu Signagi (ok. 2 km od miasteczka) leży jedno z najważniejszych miejsc religijnych dla Gruzinów – monastyr Bodbe, w którym pochowana jest św. Nino, patronka Gruzji. Monastyr pochodzi z IX wieku, przebudowany w wieku XVII. W czasach radzieckich funkcjonował tu szpital, a po rozpadzie ZSRR przywrócono monastyrowi dawną świetność. Zabudowa klasztorna znajduje się na wzgórzu, natomiast schodząc schodami ze wzgórza (ok. 500 stopni, jak ostrzegał nas jeden z turystów) dojdzie się do kaplic św. Zabulona i św. Sosana z lat 90. XX wieku, które wzniesiono nad źródłem mającym podobno uzdrawiającą moc.
Godzinę drogi od Signagi jedzie się do Parku Narodowego Lagodechi (chociaż niektórzy twierdzą, że to rezerwat), założonego na początku XX wieku przez polskiego botanika Ludwika Młokosiewicza. Amatorom wędrówek leśnych i ogólnie hikingu rezerwat może przypaść do gustu. Znajduje się tutaj kilka szlaków (jednocześnie władze parku ciągle tworzą nowe), których przejście zajmuje od kilku godzin do kilku dni. My wybraliśmy się ze spotkanymi Polkami Kasią i Moniką na spacer po krótszym szlaku wiodącym do wodospadu (do którego niestety nie doszliśmy, ale bardzo byśmy chcieli tam wrócić!). Szlak nie zawsze jest możliwy do przejścia, bo jego część biegnie w korycie rzeki, która potrafi z dnia na dzień podnieść swój poziom. My na szczęście trafiliśmy na niski poziom wody, ale podobno kilka dni wcześniej była ona nie do pokonania (nurt jest bardzo silny).
Z Signagi przywiozłam sobie do domu świetną kolorową czapkę robioną na drutach, którą kupiliśmy od gruzińskich staruszek za całe 5 lari. 😀 W ogóle ludzie tam byli bardzo mili (poza taksówkarzami, którzy czekali na turystów centrum i zdzierali straszną kasę), a najbardziej utkwiła mi w głowie taka rozmowa z dwoma Gruzinkami (starszą i młodszą), które nas zaczepiły. Mówiła tylko młodsza:
– Skąd jesteście?
– Z Polski – odpowiadamy z uśmiechem.
– Dużo ludzi jest w Polsce?
Dziwne, zwykle teraz powinno padało zapewnienie, że w Polsce nasz rozmówca był albo że bardzo lubi Polaków.
– No, tak ze 35 milionów… Chyba…
Tutaj padło jeszcze kilka pytań o Polskę, po czym starsza nachyliła się do młodszej i szepnęła jej coś na ucho, a ta nas zapytała:
– Wierzycie w Boga?
WTF?
– Yyyy… Taaak…?
– A jakiego jesteście wyznania?
– Jesteśmy katolikami.
– Czytacie Biblię?
– Taaaaaaaaaaak…….? – dość ciężko mi to przeszło przez gardło. O co chodzi?
– To dobrze. My też czytamy Biblię. Jesteśmy Świadkami Jehowy.
Panie! Oni są wszędzie! I wszędzie wciskają ludziom tę samą gazetkę! Zaprosili nas też na spotkanie, na które oczywiście nie poszliśmy, ale rozmowę wspominamy z uśmiechem! 🙂
Nam osobiście Signagi przypadło do gustu. Odpoczęliśmy tam po głośnym i chaotycznym Tbilisi. Dlatego polecamy wszystkim Kachetię i Signagi dużo bardziej niż Batumi. A jak będziecie nocować u Dodo, to pozdrówcie ją od nas! 🙂
WSKAZÓWKI:
Z Tbilisi (z postoju przy metrze Isani) można dojechać marszrutką za 6 lari (12 pln). Przejazd trwa niecałe 2 godziny. Marszrutki odjeżdżają co 2 godziny od 10:00 do 18:00.
Nocleg u Dodo (traktujcie to jak hostel, pokoje prywatne są droższe, chyba 15 lari za noc/os.) i restauracja z żółtym szyldem znajdują się na ulicu Barataszwili. Tutaj też znajduje się winiarnia Pheasant’s Tears, gdzie degustacja kosztuje 10 lari (za 5 gatunków).
Dojazd do Lagodechi
Do Lagodechi odjeżdżają autobusy (czasem mają tabliczkę z napisem Azerbejdżan, więc niech Was to nie zmyli – to ta sama trasa) z Cnori. Do Cnori można się dostać albo taksówką (4 lari z placu przy ul. Agnaszenebeli, nr 13 na poniższej mapce, lub za 10 lari z placu Gratz, nr 4 na mapce, czego nie polecamy, bo ci taksówkarze są chamscy), albo marszrutką za 1 lari, kursują co godzinę od 9 rano.
Z Cnori do Lagodechi jedzie się 30 minut, przejazd kosztuje 5 lari.
W informacji turystycznej przy głównym placu w Lagodechi dostaniecie rozkład jazdy marszrutek. 🙂
Bibliografia:
– Georgia, Armenia & Azerbaijan, wyd. Lonely Planet, rok wydania 2012
– Gruzja i Armenia oraz Azerbejdżan. Magiczne Zakaukazie, wyd. Bezdroża, rok wydania 2012
– Wikipedia
A mogliście pojechać do Kvareli 🙂
Może i mogliśmy, nie wiem, to było już 5 lat temu! 😮
Przewodniki mają to do siebie, że oprócz błędów, zawierają zasadniczo opisy tych miejsc, które są dla osoby piszącej wybitnie spektakularne. Dlatego dobrze czasami zaryzykować i pojechać tam, gdzie przewodnik twierdzi, że nie jest najciekawiej. Opisane i obfotografowane przez Was miasteczko jest wyjątkowo urokliwe i mi również przypadłoby do gustu 🙂 A historia ze świadkami Jehowy jest genialna, oni faktycznie są wszędzie 😉
To „Nie warto!!!” to były notatki kolegi 🙂 ale jak widać, tak jak dla autora przewodnika, tak samo dla każdego innego podróżującego – nie ma czegoś takiego jak obiektywne odczucia 🙂