Do tej pory przytrafiały mi się różne niefortunne przygody, a to ukradli mi portfel, a to znowu coś mnie dopadło i musiałam brać tonę leków. Ale dopóki był hajs, wszystko było dobrze.

Ale wyobraźcie sobie, że HAJS SIĘ SKOŃCZYŁ. (No dobra, nie do końca, mam jeszcze jakieś grosze, ale nie będzie tego nawet 500 zł)

Jak to się stało? Cóż… Nie przepiłam i nie przehulałam. Po prostu podjęłam kilka decyzji, które – jak się właśnie okazało – kosztowały mnie za dużo.

Pamiętacie jak w zeszłym miesiącu pisałam, że utknęłam w Singapurze? Właśnie. Straciłam tam ok. 400 usd, za które tutaj (w Wietnamie) mogłabym żyć cały miesiąc, albo i dłużej, a tam wydałam je w 10 dni. Cały czas liczyłam na to, że je odzyskam, ale po miesiącu czekania olałam sprawę. Jeśli je odzyskam to dobrze, ale nie czekam już na to dłużej i biorę się do roboty.

zbyt wiele w Laosie nie widziałam, ale wodospady były!

Druga rzecz, że po Laosie musiałam polecieć do Nepalu. Wiedziałam, że już jest słabo z kasą, ale nie mogłam tego odpuścić. Dostałam zaproszenie na FAM trip dla blogerów (VIP, była nas tam tylko czwórka!) i wiedziałam, że to może być szansa na przyszłość (kolejne babskie wyjazdy??? :D), więc musiałam podjąć ryzyko i poleciałam. Poza tym spełniłam tam kolejne marzenie z mojej bucket list – widziałam masyw Annapurny! Oczywiście nie miałam ciepłych ciuchów, więc 55 usd poszło na buty i porządną bluzę firmy NORTH FAKE.

Poza tym na miejscu też miałam ok. 40 usd innych wydatków. Niby FAM trip i wszystko pokryte, ale jednak co nieco (sporo) wydałam.

Ach, no i przyznam, że raz uległam zachciance, dość drogiej. Bo jak nie lubię zakupów, tak kiedy słyszę, że jakaś rzecz prosi mamo, weź mnie do domu, to nie mogę się oprzeć. Tak było z beżowym kaszmirowym sweterkiem, który kosztował mnie 20 usd (stargowałam z 29). Tak, kaszmir jest drogi. I miałabym za niego w Wietnamie 15-20 obiadów. Ale czasem po prostu nie można się oprzeć. 😉 (Jak będzie źle to go sprzedam za 15 misek ryżu.)

Tak więc luty dobiegał końca, a ja miałam na koncie 100 zł, 25 usd w kieszeni na stamp fee przy wjeździe do Wietnamu i bilety lotnicze ogarnięte.

Jakbyście się czuli, jakbyście mieli 100 zł na koncie i przylatywali do nowego kraju, gdzie nie znacie cen itp.? Bo ja przyznam się szczerze, że się nieźle zestresowałam. Zupełnie tak samo jak w lutym zeszłego roku wpadłam w dołek finansowy i przez 3 dni nie mogłam jeść i spać, bo byłam kłębkiem nerwów.

Na szczęście miałam już podobne sytuacje w przeszłości (uroki bycia freelancerem) i dobrze wiem, jak w takich momentach reaguję. Znam siebie. Wiem, że przez trzy dni będę ryczała na podłodze i stresowała się, i twierdziła, że moje życie nie ma sensu, a życiowe wybory są najgorsze na świecie, no i może powinnam jednak wrócić do domu i znaleźć spokojną pracę za biurkiem, w której wyschnę.

Poon Hill zdobyty! a najwyższy szczyt za mną to Annapurna Południowa

Wiem też, że po trzech dniach się ogarnę i zacznę działać. Bo ja nie jestem z tych, co się poddają. Już wzięłam się w garść i rzuciłam w wir pracy. Kasa znowu wpływa. Choć nie jest jej zbyt wiele, to wystarczy. Powoli się odkuwam.

Na jednym z forów dla cyfrowych nomadów kiedyś przeczytałam, że jeśli jesteś w stanie przeżyć w podróży 6 miesięcy, to potem będzie już tylko łatwiej, bo nie będziesz popełniać tych samych błędów i będziesz się rozwijać.

Mi zajęło to trochę więcej niż 6 miesięcy, ale wiem dokładnie jakie błędy popełniłam.

Ktoś zapytał mnie ostatnio czy jednak nie wolę wrócić i znaleźć stałej pracy. Nie, nie wolę, bo nie ma takiej potrzeby. Ten kryzys jest chwilowy. Za miesiąc powinnam dostać wynagrodzenie za przewodnik po Sri Lance, poza tym mam inne zlecenia obecnie, a za chwilę ruszę z kolejnymi babskimi wyjazdami. Dam radę, oby tylko gorszy okres wytrzymać.

Po co o tym wszystkim piszę? Kogo to obchodzi?

Cóż, jak się okazuje, obchodzi wielu. Jednych obchodzi, bo tylko czekają aż mi się noga podwinie, żeby potem obrobić mi dupę. Nimi się nie przejmuję.

Są też ludzie, którzy mi kibicują i wspierają, a także tacy, którzy chcieliby zacząć podobne życie, ale się boją. I dla nich właśnie to piszę, bo chcę pokazać jak wygląda to „prawdziwe” życie w podróży.

Dhaulagiri (8167 m), czyli Biała Góra – siódmy najwyższy szczyt świata

Żeby się na nie zdecydować musisz wiedzieć czego się spodziewać. Musisz mieć naprawdę twardą dupę (spokojnie, wyrobisz sobie). Musisz wiedzieć, że jak przychodzi kryzys to trzeba być bardziej kreatywnym i upartym, żeby z tego kryzysu wyjść, a nie od razu rezerwować bilety powrotne, bo nie wyszło.

Nie od razu Kraków zbudowano. Nie ma sukcesu bez porażki. I nie dotyczy to tylko życia w podróży, ale każdej dziedziny życia.

Dobrze, wystarczy już tego motywacyjnego bełkotu. 😉 Jaki mam plan?

Plan jest taki, że dobrze, że trafiłam do Wietnamu. Za zakwaterowanie płacę tu 5 dolarów, za obiad – dolara. Ha, poza tym aplikowałam o wizę do Wietnamu online, co jest nową opcją i na lotnisku było takie zamieszanie z moją wizą, że w efekcie nie pobrali ode mnie 25 usd opłaty za pieczątkę, więc moja wiza kosztowała 25 usd, a nie 50, huehuehue!

Posiedzę kilka dni w Ho Chi Minh City, żeby nadrobić zaległości blogowo-pracowe i jadę na Deltę Mekongu. Potem wracam do HCMC (znowu popracuję) i ruszam na wschód, do Dalat pooglądać trochę pięknego Wietnamu, a potem Mui Ne (gdzie znowu popracuję). I mam nadzieję, że zostanę w Mui Ne dłużej, może nawet jakiś fajny hostel znajdę do pracy. Bo nie ma lepszego miejsca do pracy niż hostel na plaży. 😉

A plaża to jest to, czego mi właśnie w tym momencie najbardziej potrzeba. 🙂

kolejne marzenie z listy spełnione! Annapurna Południowa