Właśnie minęło dokładnie 6 miesięcy od kiedy wyjechałam z domu. Czego nauczyłam się przez te 6 miesięcy? Oj, wielu rzeczy, ale jedna jest szczególnie ważna – nie powinnam robić planów na więcej niż 2 miesiące wprzód.

Dlaczego?

Bo moje życie obecnie jest nieprzewidywalne. Nawet jeśli coś sobie zaplanuję, to za chwilę się okazuje, że trafiła się świetna okazja do zrobienia czegoś tam i szkoda z niej nie skorzystać. Więc zmieniam plany. Średnio co 2 miesiące.

Najpierw miało być, że jadę w podróż dookoła świata. Potem stwierdziłam, że jednak zostaję w Azji.

moje jedyne zdjęcie z Langkawi w Malezji

W styczniu miałam jechać na Borneo i do Brunei, a jednak zwiedzałam z Oliwią z bloga the Ollie Malezję kontynentalną. I utknęłam w Singapurze. O, tego ostatniego to już w ogóle nie planowałam.

Ale po kolei.

W grudniu i styczniu pracowałam sobie nad zleceniem, kiedy nagle ocknęłam się, że wielkimi krokami zbliża się deadline oddania pracy, a ja ledwo jestem w połowie. Mimo, że z Oliwią podróżowałyśmy powoli i czasami przed kompem siedziałam 9 godzin dziennie, to jednak nie wystarczyło mi czasu na dokończenie go.

Za bardzo się podjarałam tym zleceniem (za bardzo byłam przejęta budżetem?), kiedy podpisywałam umowę i chyba nie policzyłam na trzeźwo ile mam czasu i ile do napisania. Wielki błąd. Stałam się trochę kłębkiem nerwów, żebyście nie myśleli, że u mnie tylko różowo, plaża i takie tam.

Petronas Twin Towers, które chyba przez pomyłkę były na mojej bucket list – wieżowce jak wieżowce, nic szczególnego…

A do tego zaczęło się drugie zlecenie, dla którego miałam jechać do Singapuru. No i pojechałam. Koleżanka, która wynajmuje tam pokój powiedziała, żebym się u niej zatrzymała. Będę miała normalne warunki na kończenie poprzedniego zlecenia i nikt mi nie będzie przeszkadzał. Jej współlokatorka uparła się, że odbierze mnie z lotniska i da mi klucze do mieszkania. Wszystko byłoby pięknie, ale… współlokatorka nigdy się nie pojawiła. Przestała też odbierać telefon i odpisywać na wiadomości.

Zaniepokojone razem z koleżanką uzgodniłyśmy, że przenocuję dziś w hostelu i zobaczymy co dalej.

A następnego dnia dowiedziałyśmy się, że współlokatorka miała zawał! W drodze na lotnisko, już w samochodzie dostała zawału, zablokowała ruch na ulicy i ludzie wezwali karetkę. Miała szczęście, że była w samochodzie, a nie sama w domu.

Bo nasz pierwszy plan był taki, że dostanę adres mieszkania i odbiorę klucze w recepcji. Wyobrażacie sobie, że wchodzicie do czyjegoś mieszkania w zupełnie obcym kraju i na podłodze znajdujecie ciało? Ja nie. A tak też mogło być.

ja w herbacie; fot. Oliwia Papatanasis

 

W sumie to tylko początek tej historii i zupełnie nieprzewidywanego rozwoju wypadków. Ale ta historia zasługuje na osobny wpis.

Tak czy tak, wszystko to bardzo pokomplikowało nasze plany. Koleżankę zatrzymały sprawy w Kuala Lumpur, ja – w hostelu w Singapurze. Chciałam z niego wycisnąć jak najwięcej, ale przygniotło mnie moje zlecenie i poza Chinatown, najtańszą na świecie restauracją z gwiazdką Michelin oraz Singapurem w nocy, to za wiele tam nie widziałam.

Nie narzekam, bo do Singapuru jeszcze wrócę w ciągu kilku najbliższych miesięcy, więc nadrobię.

Singapur nocą

Na zlecenie moje też nie narzekam, bo wolę szukać rozwiązań, zamiast załamywać ręce nad problemem. Więc zaciskam zęby, siedzę i piszę, i zamierzam skończyć to zlecenie do połowy lutego, choćby skały srały.

A czemu do połowy lutego? No właśnie, i tu dochodzimy do punktu, kiedy lepiej w moim przypadku nie robić planów.

Po Malezji miała znowu być Sri Lanka zawodowo, ale nie wypaliła, więc jakimś cudem piszę ten post z bungalowu w Laosie. A żeby było śmieszniej za 10 dni lecę do Nepalu. Ot, tak bo po drodze.

Żartuję, przecież Nepal nie jest wcale po drodze 😛 Ale dostałam zaproszenie na kolejny FAM trip dla blogerów: 2 tygodnie w Nepalu z trekkingiem i kilkoma innymi atrakcjami. No jak nie skorzystać, jeśli wyjazd przygotowany został tylko na 6 osób, a organizatorzy odezwali się do mnie, bo – jak podkreślili w mailu – na TBEXie w Manili w październiku sama wspomniałam, że chcę na blogu skupiać się na różnych aktywnościach. A tych podczas tego wyjazdu nie zabraknie!

Kiedy zajebista okazja puka do Twoich drzwi to, choćbyś nie wiem jak był zajęty, zapraszasz ją do środka i proponujesz filiżankę herbaty. Bo zajebiste okazje zwykle pukają tylko raz.

Lasam aksa, czyli jeden z powodów dlaczego warto mimo wszystko odwiedzić Malezję

Moja obecna taktyka jest taka, że robię plan A, który zwykle nie wypala, więc od razu jestem otwarta na cały alfabet planów do zrealizowania. Czyli tak naprawdę lepiej nie robić tych planów wcale, dać się ponieść spontaniczności i weryfikować sytuację na bieżąco.

W sumie taka sytuacja najbardziej mi odpowiada. Brak ścisłego planu – poza Nepalem. Bo gdybym miała poplanowane, porezerwowane, opłacone kolejne miejsce pobytu, a musiała to zmienić… Oj, wtedy bym się wściekła.

A ja nie lubię się wściekać. Wolę wyluzować. Być otwarta na zmiany, które czasem są nieuniknione.

No dobrze, to tak wyglądał mój miesiąc. Była Malezja kontynentalna, która w ogóle mnie nie powaliła – poza jedzeniem (bo to jest BOSKIE) – oraz wielkie NIC w Singapurze, który jak na ironię powalił mnie na kolana i dlatego bardzo BARDZO chcę tam wrócić.

Chiński Nowy Rok – Rok Ognistego Koguta – przywitałam w Singapurze

A teraz jestem w Laosie. Biedny, ale piękny kraj pośród gór. Za dnia jest tu gorąco, a w nocy zimno. I praktycznie prawie w ogóle nie jem azjatyckiego żarcia – może trafiło się ze dwa razy na kolację. Bo obżeram się tu na śniadanie bagietkami z awokado, serem i świeżymi warzywami, a na kolację… no, była pizza dwa razy (o jezu jaką w Laosie robią cudowną pizzę!), był hamburger wegetariański, były też bagietki (jest tyle rodzajów do wyboru, że nigdy mi się nie znudzą – tworzysz własną kompozycję!), no i było to azjatyckie żarcie. Ale o Laosie trzeba napisać oddzielny wpis.

Tak więc minęło 6 miesięcy.

Zaczynają się pytania kiedy wracam.

A skąd ja mam wiedzieć, skoro nie mam planu? 😉

herbata 1

ja w herbacie; fot. Oliwia Papatanasis