Pierwsze 2 tygodnie w Andaluzji za mną. Dziś opowiem Wam nie tylko o urokach tego regionu w maju (kwiecista Cordoba!), ale też o wszelkich moich podróżniczych przygodach – autostopie, campingu, obleśnych dziadkach, poznaniu innych podróżników w drodze i… moim włamaniu do hostelu. 😀 Czytajcie, bo to pierwsza dłuższa podróż ze zwiedzaniem od początków pandemii, więc dzieje się sporo! 😀

Czas czytania: 9 min 23 sek

Jeśli jesteście ze mną już ponad 2 lata, to wiecie pewnie, że moja przygoda z Andaluzją nie zaczęła się wczoraj, ale jeszcze przed pandemią. Mieszkałam w Granadzie od września 2018 i tu zastał mnie covidowy kryzys, który na kilka miesięcy pierwszego lockdownu zamknął w domu. To był dla mnie bardzo trudny czas (o czym pisałam tutaj) i wtedy postanowiłam, że wracam do Polski. Wiedziałam jednak, czułam to głęboko w sercu, że to nie jest koniec mojej Andaluzji i jeszcze tu wrócę.

Przez te dwa lata w Polsce cały czas myślałam o Andaluzji, o nauce hiszpańskiego, a przede wszystkim o powrocie do mojej ukochanej Granady. Czułam, że mój czas w tym mieście został brutalnie przerwany i pewien rozdział ciągle jest niedokończony.

Aż w końcu pojawiła się na horyzoncie okazja, żeby wrócić do Andaluzji. Okazało się, że w czerwcu w Marbelli odbędzie się TBEX, czyli konferencja dla blogerów podróżniczych, na którą się zapisałam. Więc kupiłam bilet z Krakowa i 4 maja z samego rana wsiadłam w samolot do Malagi, aby rozpocząć moją sześciotygodniową przygodę z Andaluzją vol. 2.

Park z tropikalnymi roślinami w centrum Malagi

tropikalny park w centrum Malagi

Przepraszam, jak się podróżuje?

Przez te dwa lata bez podróży chyba trochę zapomniałam jak się to robi, bo pakowanie było dla mnie męczarnią (zupełnie nie wiedziałam co zabrać!), a poza tym obudził się we mnie jakiś wielki lęk przed wyjazdem. Zupełnie niczym nieuzasadniony, po prostu pojawił się chyba dlatego, że podróżowanie przez dłuższy czas nie było dla mnie czymś normalnym. Czułam, że muszę się go nauczyć od nowa.

Jednak jak tylko pojawiłam się na lotnisku, moje anxiety mnie opuściło i zostało w Polsce, a ja poczułam, że jestem w domu i świetnie wiem, co mam robić. Co i tak nie uchroniło mnie przed popełnieniem pewnych podstawowych błędów, które zdarzały mi się już daaaawno temu, ale powoli sobie wszystko przypominam.

Jednym z nich jest przede wszystkim to, że zaczęłam się stresować, że nie mam planu. A przecież już dawno temu, podczas mojej dłuższej podróży po Azji odkryłam, że tak właśnie podróżuje mi się najlepiej – bez planu. Just go with the flow. Teraz zajęło mi kilka dni, żeby w ogóle sobie przypomnieć jak to się robi.

Tym bardziej, że w tej podróży chciałam przede wszystkim porządnie ODPOCZĄĆ.

Uliczki Zuheros czyli białego miasteczka w Andaluzji

w Zuheros w górach Sierras Subbéticas

I tym wyjazdem chciałam naładować baterie, a także poukładać w głowie różne myśli, na temat bloga, pisania i mojej działalności w content marketingu. I obecności w social mediach, która mojej głowie zdecydowanie nie służy. Dlatego też od początku postanowiłam, że będę na Instagramie pokazywać co nieco, ale nie będę wiecznie mieć przyklejonego do ręki telefonu. Tym bardziej, że pod koniec października postanowiłam zrobić sobie dłuższą przerwę od instagrama, który zaczął mnie mocno drażnić.

Malaga i camping w Sierras Subbéticas

Jak tylko przyjechałam do Malagi, to odpaliłam full reset mode. Byłam już kilka razy w Maladze i nie miałam ciśnienia, żeby zwiedzać, więc po prostu łaziłam, jadłam, cieszyłam się na widok słońca i palm. Tyle mi wystarczyło do szczęścia.

Z Malagi ruszyłam autostopem w stronę Kordoby. To mój pierwszy autostop w Andaluzji i zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać, bo słyszałam, że autostop tutaj jest bardzo trudny. Choć nie ukrywam, że dziewczyna podróżująca autostopem solo i to z blond włosami chyba ma fory, bo zwykle nie czekam nie wiadomo jak długo. Tak było też przy wyjeździe z Malagi, bo złapałam pierwszą podwózkę w niecałe 20 minut.

Kwiecista polana w okolicach białego miasteczka Zuheros

w Zuheros

Najpierw podwiozło mnie dwóch lokalnych Arabów, którzy bardzo się podjarali, że nazywam się Hanna, bo córka jednego z nich też się tak nazywa (pokazał mi nawet tatuaż z imieniem na przedramieniu). Zostawili mnie przy wyjeździe z Antequery w stronę Kordoby, ale jak się okazało był to nieco martwy punkt, bo ruch tam był bardzo rzadki. Mimo to po 15 minutach czekania zatrzymało się małżeństwo, które jechało do Luceny, czyli tam, gdzie chciałam.

Z Luceny do mojego miejsca docelowego, czyli miasteczka Doña Mencía, jest niecałe 40 km. A mimo to miałam ogromne trudności, pomimo ciągłego ruchu na drodze, żeby się tam dostać. Miałam wrażenie, że lokalni kierowcy albo nigdy nie widzieli stopowiczki, albo zupełnie nie ufali obcym, bo dawno już nie spotkałam się z takimi nieprzyjaznymi reakcjami na mój widok. Zero uśmiechów (co nie jest raczej naturalne), tylko odwracanie wzroku, przyspieszanie czy nawet zjeżdżanie na drugi pas, żeby tylko mnie ominąć. Czekałam prawie godzinę, była już 19:00 i nawet rozważałam, żeby pojechać taksówką.

Na szczęście tuż przed 19:00 zatrzymało się dwóch chłopaków z Hondurasu, którzy jechali do miejscowości Cabra, czyli 10 km przed moim celem, ale podrzucili mnie tam, gdzie potrzebowałam. Przywrócili mi wiarę w ludzkość!

Camping w Doña Mencía

na campingu w Doña Mencía

W Doña Mencía zatrzymałam się 3 noce na campingu, za co zapłaciłam 7 euro hehehe. Samo miasteczko nie było jakoś szczególnie ciekawe, ale trafiłam tam do prywatnego muzeum win, gdzie miałam okazję spróbować lokalnych trunków. Były dość gęste i słodkie, bardziej w stylu porto, ale mi bardzo odpowiadały. Chętnie kupiłabym butelkę, ale podróż z plecakiem raczej nie sprzyja kupowaniu takich pamiątek. 😉

Niecałe 4 km od Doña Mencía znajduje się Zuheros, pueblo blanco, które na co dzień zamieszkuje jakieś 800 osób i odwiedza dość niewielu turystów. I to ono tak naprawdę było moim głównym celem. Totalnie chillowe miejsce z zameczkiem i dwoma muzeami na dosłownie 15 minut, a za nim znajduje się niewielki kanion. I chociaż tutaj spodziewałam się bardziej jakiegoś szlaku pieszego, czego jednak nie znalazłam, to i tak nie żałuję, bo odkryłam tam przepiękną łąkę pełną polnych kwiatów.

Na campingu stało się coś jeszcze, co przypomniało mi, że nie wszyscy ludzie mają dobre intencje. Otóż w sobotę z samego rana, kiedy szykowałam się na zwiedzanie okolicy, zagadał mnie pewien starszy pan na rowerze. Na oko miał jakieś 70 lat. I samo zagadywanie nie byłoby czymś niezwykłym, bo wiele osób mnie tam życzliwie pozdrawiało, ale ten starszy pan patrzył się na mnie dość intensywnie i co chwila się… oblizywał.

W głowie zapaliła mi się ogromna czerwona lampka, że coś tu jest bardzo nie w porządku i trzeba na tego typa uważać.

Widok z zamku na Zuheros

na zamku w Zuheros

W niedzielę się nie pojawił, ale w poniedziałek starszy pan wrócił. I zjechał rowerem ze ścieżki tuż przed moje wejście do namiotu. Gadał coś do mnie, ale zbywałam go półsłówkami, jednak ten nie dał za wygraną. I kiedy schyliłam się, żeby wyciągnąć z ziemi śledzie od namiotu, on się wychylił i… złapał mnie za tyłek! A wierzcie mi, musiał naprawdę nieźle się postarać, żeby dosięgnąć. Oczywiście ja w takich sytuacjach zawsze robię niezły raban, zaczęłam gadać do niego po hiszpańsku, co on wyprawia i żeby mnie nie dotykał (Hombre, que haces?! No me toques! – warto znać takie zwroty w lokalnym języku, kiedy podróżujemy solo). To go spłoszyło i szybko się zawinął, ale sytuacja była mało przyjemna. Szybko spakowałam namiot i zabrałam się w dalszą drogę.

Kordoba i el Festival de los Patios

W Doña Mencía ustawiłam się na stopa w stronę Kordoby, ale problem był taki, że nie do końca wiedziałam, w którą stronę mam jechać, bo Doña Mencía leży nieco z boku i dwie drogi prowadzą do Kordoby. Na szczęście po 5 (!!!) minutach czekania zatrzymało się małżeństwo Romów, którzy stwierdzili, że to beznadziejna miejscówka i podwiozą mnie na dworzec autobusowy do Baeny. 😀 Dziwne to było miejsce, bo bardziej przypominało kawiarnię niż dworzec, ale pan nalewający piwo powiedział, że najbliższy autobus do Kordoby będzie za jakieś 3 godziny… A że dworzec znajdował się tuż przy wyjeździe z miasta więc wyszłam łapać dalej. I dobrze zrobiłam bo po 20 minutach czekania już złapałam stopa bezpośrednio do Kordoby i to prawie pod sam hostel.

Na campingu o zachodzie słońca

camping w Doña Mencía o zachodzie słońca

W Kordobie spędziłam 5 dni, od poniedziałku do piątku. Byłam już tutaj w 2019 roku, ale tak mi się wtedy podobało, że nie mogłam sobie odmówić wizyty w tym mieście także teraz, szczególnie że odbywał się el Festival de los Patios – festiwal małych ukwieconych ogródków, które dla turystów otwierają się tylko na 2 tygodnie w roku.

Poza tym w hostelu w Kordobie poznałam kilka fajnych osób, co przypomniało mi, że podróżuję szczególnie po to, aby poznawać innych ludzi. Miałam okazję trochę zintegrować się z innymi podróżnikami, choć co prawda nadwyrężyło to nieco mój budżet, ale chciałam po prostu cieszyć się chwilą. Cordoba ogólnie nie jest najtańszym miejscem, ale nie mogłam sobie odmówić wieczoru z Salmorejo. No dobra, kilku. Jestem crazy salmorejo lady. 😀

Z Cordoby do Granady (ok. 200 km) miałam jechać autostopem, ale po godzinie łapania w prawie 40-stopniowym upale stwierdziłam, że to nie ma sensu i chyba prędzej się ugotuję, więc idę na autobus.

Granada i dziwne przygody

Kiedy wyjeżdżałam z Granady dwa lata temu, czułam się jakby ktoś wyrywał mi kawałek serca. Opuszczałam moje miasto, w którym spędziłam 21 miesięcy. Kawał czasu. I potem podczas 2 lat w Polsce cały czas tęskniłam za Granadą i chciałam do niej wrócić.

Ba, nawet czułam, że znowu tutaj zamieszkam.

Ogródek pełen kwiatów w Kordobie podczas festiwalu

el Festival de los Patios w Kordobie

kwiaty w oknie w Kordobie

I kiedy zjawiłam się w Granadzie, nawet na początku miałam łzy w oczach. Czułam się, jakbym nigdy nie wyjechała. Odwiedzałam miejsca, które znam, do których mam sentyment. Jadłam moje ulubione tapas. Cieszyłam się, że znowu tutaj jestem.

Ale jednak było w tej Granadzie coś innego. Spojrzałam na miasto z punktu widokowego San Miguel Alto o zachodzie słońca i miałam poczucie, że to nie jest już ta sama Granada, co dwa lata temu. Coś się zmieniło. Poczułam, że gdybym znowu tu zamieszkała, Granada szybko by mnie wchłonęła i trudno by mi było tutaj zbudować produktywną rutynę. A przy okazji szybko by mi się to znudziło.

Ale to nie Granada się zmieniła. To ja się zmieniłam i teraz oczekuję od życia teraz innych wrażeń, a to miasto po prostu już nie może mi ich dostarczyć.

Był w życiu czas na Granadę, teraz jest na coś innego.

Do tego zdarzyło się coś jeszcze, co było dla mnie sygnałem, żeby wyjechać stąd wcześniej. Miałam zostać w hostelu przez weekend, a od poniedziałku do końca tygodnia miałam się przenieść do moich znajomych z Granady. Umawialiśmy to od kilku tygodni. W niedzielę przed danym dniem jeszcze ONI mi potwierdzili. A potem, w poniedziałek wykwaterowałam się z hostelu, zostawiłam tam mój duży plecak i odkrywając Granadę, czekałam na znak od znajomych gdzie i o której się spotykamy.

Ale znak nigdy nie przyszedł. Po prostu moi znajomi mnie zupełnie olali, heh.

Hania w ogródku w Kordobie

el Festival de los Patios w Kordobie

Cała ta sytuacja przypomniała mi tylko, dlaczego nie lubiłam pracy w Granadinos. Nagle przed oczami miałam wszystkie problemy z komunikacją, niedogadania, konflikty, które zamiatane są pod dywan, zamiast je obgadać i rozwiązać, a przede wszystkim brak szacunku do innych osób i ich czasu. I stwierdziłam, że w sumie za tym nie tęsknię.

No dobrze, ale jesteśmy w momencie, kiedy jest już godzina 23, moi znajomi się nie odzywają, ja nie mam miejsca do spania, a mój plecak ciągle jest w hostelu.

Usiadłam więc nad rzeką Genil, posiedziałam tam nieco ponad godzinę, pomyślałam i stwierdziłam, że to znak, że powinnam wyjechać z Granady. Po prostu, nie mogę się tu zasiedzieć. Już mi kiedyś Sajgon dawał znaki, żeby wyjechać z Wietnamu i dobra passa powróciła, kiedy podjęłam decyzję o wyjeździe. Więc teraz też postanowiłam zmienić miejsce i zostawić Granadę za sobą.

Koło 1 w nocy wróciłam do hostelu, gdzie był mój plecak. Recepcja była tylko do 22, potem nikogo w niej nie było. A wejście do hostelu było na kod, który przecież znałam. Więc weszłam do środka i… zwinęłam się w kłębek na kanapie w lobby, gdzie przespałam się do 7 rano. 😀 Potem szybko się ogarnęłam, zabrałam mój plecak, po czym poszłam na śniadanie i do nowego hostelu (który był niedaleko). 

Tak, włamałam się do hostelu. Jestem przestempcom.

Granada w nocy oświetlona światłem księżyca

światło księżyca w pełni idealnie oświetla śnieg w górach Sierra Nevada

Zostałam jeszcze jeden dzień w Granadzie, pożegnałam się z moimi miejscami i w czwartek z samego rana ruszyłam autobusem do Cadiz (Kadyksu), odkrywać nieznane mi dotąd zakątki Andaluzji.

####

Tak minęły moje pierwsze dwa tygodnie w Andaluzji. Przede mną jeszcze miesiąc, z czego jeden cały tydzień zamierzam spędzić na plaży na TOTALNYM nic nie robieniu (no dobra, może trochę popracuję przy kompie w jakimś beach barze, hehe), a drugi tydzień będę brać udział w TBEXie. W planach mam jeszcze Tarifę i Gibraltar, Rondę oraz może jakieś niewielkie miasteczko w pobliżu Malagi, ale zobaczymy jak to się uda czasowo. Nie spieszę się.

Pamiętajcie, że większego planu nie ma. 😉

PS. Mega stęskniłam się za pisaniem osobistych postów z podróży na blogu, dlatego będzie mi bardzo miło, jeśli zostawisz pod spodem jakiś komentarz, nawet, że udało Ci się przeczytać do końca. To zawsze bardzo mobilizuje do dalszego pisania! 🙂

ruiny miasta Medina Azahara

w ruinach miasta Medina Azahara obok Kordoby