Podsumowując wrzesień miałam ogromną nadzieję, że październik będzie lepszy. Nie wiem, czy ja mam jakiegoś niefarta, czy moje życie stwierdziło, że będzie rzucać mi kłody pod nogi, żeby sprawdzić jak długo wytrzymam. No więc, drogie życie, sorry, ale ja nie z tych co się poddają. Zaciskam zęby i realizuję swoje marzenie dalej, nie ważne czy wokół szaleją wichry i burze, czy wygłodniałe wilki.

Kto czytał moje podsumowanie września wie, że rozdrapałam wtedy nogę, a w ranę wdała się infekcja, brałam antybiotyk i przez to utknęłam w Kolombo na Sri Lance, bo z dziurą w nodze nie mogłam zakończyć na plaży swojego pobytu tam. Przez to też musiałam zmienić plany i przesiadkę w Kuala Lumpur spędziłam w hotelu, gdzie normalnie mogłam ranę oczyścić i opatrzyć, a także odpocząć między dwoma nocnymi lotami.

Wszystkie te wizyty u lekarza, zakupy leków, zakwaterowanie, przejazdy itp. trochę nadszarpnęły mój budżet, a ja dodatkowo byłam sfrustrowana całą sytuacją.

Ale ciągle liczyłam na to, że życie jest sinusoidą i skoro wrzesień był pod wozem to październik już będzie na wozie.

w sumie to całkiem fajnie w tej podróży 😉

Upadki

Oczywiście nie było aż tak różowo jak liczyłam, a nawet muszę przyznać, że październikowe upadki chyba były bardziej bolesne od wrześniowych. Na pewno były bardziej przerażające, bo nigdy wcześniej coś takiego mi się nie zdarzyło. A tu kumulacja kilku na raz.

Przede wszystkim najpierw ukradli mi portfel. Akurat tego wieczoru wzięłam ze sobą wszystkie trzy karty debetowe (kredytowych nie posiadam) jakie miałam w podróży. Nie pytajcie mnie dlaczego, sama nie wiem. Po prostu tak wyszło i już, nie ma co rozkminiać.

To było w sobotę podczas TBEXu (Travel Blog Exchange, czyli międzynarodowy event dla blogerów podróżniczych), a właściwie już po, kiedy wszyscy przenieśli się na Travel Massive, a potem jeszcze na karaoke. Koło 2 w nocy, wzięłam taksówkę do hostelu i kiedy przyszło zapłacić… zauważyłam, że nie mam portfela. No stało się, ukradli.

W środku miałam 1000 pesos i 700 rupii lankijskich (w sumie ok. 100 zł), 3 karty debetowe, dowód osobisty, prawo jazdy, polską kartę SIM, kartę Planeta Młodych… A poza tym kilka innych bardziej sentymentalnych drobiazgów, np. zdjęcia bliskich. No i ogólnie bardzo lubiłam ten portfel. Co prawda był dość duży, ale cholernie, cholernie wygodny. Wszystko miałam tam zorganizowane, a ja nie cierpię bałaganu w portfelu.

Szybko zastrzegłam 2 z 3 kart (w ING i mBanku), zastrzegłam dowód osobisty w BIKu, skontaktowałam się z rodzicami, żeby zadzwonili do Playa i zablokowali moją kartę SIM, bo ona jest bez numeru PIN i bałam się, że zaraz ktoś nadzwoni na grube tysiące. Nie mogłam zastrzec karty w Alior Banku przez system internetowy, bo oni wysyłają kod potwierdzający operację smsem. A przecież straciłam właśnie polski numer. Chciałam go zmienić na mój lokalny, ale też nie mogłam, bo… wysyłają kod potwierdzający operację smsem. No idzie zwariować. Moi rodzice więc zadzwonili do Aliora i zastrzegli moją kartę.

Na szczęście mój paszport i polisa ubezpieczeniowa były w hostelu. Rzadko kiedy je ze sobą zabieram.

Ale tu się zaczęły kolejne schody. Nie miałam w ogóle gotówki, a moi rodzice dopiero co wyjechali na wakacje za granicą i nie mieli wystarczającej kwoty na swoim koncie, żeby przesłać mi pieniądze przez Western Union. Musiałam więc czekać, aż wrócą z dwutygodniowego wyjazdu, a w tym czasie pożyczyłam trochę pieniędzy od Bernie, mojej współlokatorki. (Chociażby po to, żeby aplikować o wizę, bo moje bezwizowe 30 dni na Filipinach właśnie dobiegało końca.)

A potem okazało się, że na skórze wyskoczyły mi jakieś syfy. Najpierw myślałam, że to zwykłe potówki, ale kiedy pojawił się stan zapalny, wiedziałam, że muszę iść do lekarza. Więc znowu musiałam pożyczyć pieniądze od Bernie.

Nie mogłam jej oddać pożyczonej kwoty przelewem, bo moje podróżnicze oszczędności są na koncie oszczędnościowym ING, a żeby robić większe przelewy niż 100 zł muszę potwierdzić operację kodem wysłanym na polski numer… Więc mogłam ją tylko zapewniać, że jak tylko moi rodzice wrócą z wakacji, oddam jej pieniądze (oczywiście dotrzymałam słowa).

przebranie na paradę Halloween

Żeby było gorzej, wydawnictwo, dla którego aktualizowałam przewodnik po Sri Lance, stwierdziło, że ma w dupie pracowników z doskoku, czyli na umowę o dzieło, więc nie będzie płacić w terminie. Czekam już miesiąc na ich wypłatę, a ton moich maili zmienił się z uprzejmego na stanowczy i roszczeniowy. Sorry, ale uważam, że jeśli ktoś wykonał dla kogoś pracę, to dlaczego ma się upominać o swoje, skoro wynagrodzenie było przecież w umowie? Ja pierogi, co to ma kurwa być?

Oczywiście ta sytuacja w połączeniu z moim skradzionym portfelem wcale nie wpłynęła lepiej na moje samopoczucie.

Niesamowite jak bardzo pieniądze mogą nas zestresować i wprowadzić w strefę dyskomfortu. Jak bardzo możemy mieć przez to doła. Jak bardzo uzależnione jest od nich nasze poczucie bezpieczeństwa.

Ach, no i jeszcze ten lekarz. Poszłam do dermatologa, pani doktor obejrzała te zmiany na skórze i przepisała mi 2 antybiotyki. Dwa. kolejne. antybiotyki. Kurwa mać, w Polsce nawet przeziębienie było u mnie ewenementem, a tutaj w tropikach w ciągu dwóch miesięcy brałam już 3 różne antybiotyki. Nie wspominając o tym, że byłam 3 razy przeziębiona.

Co mi było? A właściwie dalej jest, bo chociaż antybiotyk w kapsułkach już mi się skończył, to jeszcze aplikuję w maści. Cóż, podobno gronkowiec. (Mogłam się zarazić przez ranę w nodze, ale on mógł sobie we mnie mieszkać już wcześniej, wiele osób nieświadomie jest nosicielami.) A kiedy mój organizm był osłabiony przez kolejne przeziębienie spowodowane klimatyzacją, gronkowiec się uaktywnił i pojawił na skórze. I to nie były tylko zwykłe pryszcze, to były dość duże i bardzo bolesne zmiany. Mam nadzieję, że nie będzie blizn.

No i oczywiście jeszcze przeanalizowałam swoje wydatki i okazało się, że w październiku dużo za dużo przekroczyłam swój budżet. Kolejny stres. Następny miesiąc będę żyć na zupkach chińskich.

I to wszystko – brak portfela z dokumentami, problem z pieniędzmi, zmiany na skórze i antybiotyk – sprawiło, że przyszedł kryzys. Był moment, który ciągnął się kilka dni, że próbując rozwiązać te problemy, siedziałam na łóżku i ryczałam w poduszkę.

Byłam zestresowana, przerażona i po prostu brakowało mi kogoś bliskiego, kto by mnie potrzymał za rękę, dał pudełko ptasiego mleczka i po prostu wysłuchał bez dawania durnych rad.

Bo ja jak się denerwuję to się muszę wygadać. Messenger to nie to samo.

Na szczęście zwykle moje doły trwają tylko kilka dni, a potem się biorę w garść. Ja nie z tych, co się poddają. Nacieram się ziemią i ruszam do ataku.

To wszystko przecież da się rozwiązać stąd, z Azji. Najgorszy scenariusz jaki może mi się przytrafić, to że będę musiała wrócić do Polski. A ja nie chcę wracać, więc trzeba to załatwić stąd. Będzie dobrze.

podczas raftingu, tylko zgubiłam ponton…

Wzloty

Pomimo tego całego stresu, październik to był dość zajebisty miesiąc.

Przede wszystkim TBEX, o którym już wspomniałam, to był powód, dla którego wybrałam się na Filipiny. Dwudniowa impreza, na którą czekałam kilka miesięcy. Przez weekend wysłuchałam kilku bardzo dobrych prezentacji dla blogerów, z których zrobiłam mnóstwo notatek. Poznałam wielu inspirujących i odnoszących sukcesy blogerów ze świata. No i odbyłam kilka rozmów o współpracę z lokalnymi firmami.

Po TBEXie organizowane były wycieczki w różne regiony Filipin i dostałam się właśnie na tą, na którą aplikowałam – na Mindanao, a dokładnie w region Cagayan de Oro z raftingiem na rzece i snorklowaniem. Miałam więc okazję zobaczyć więcej Filipin, spróbować czegoś nowego (pierwszy rafting w życiu) i zjeść mnóstwo pysznych owoców morza. 😉

A jeśli jeszcze chodzi o blogowe eventy to wzięłam udział w Blogapalooza, czyli filipińskim evencie dla blogerów. Kolejne wizytówki wręczone, kolejne kontakty zdobyte (np. wymieniłam się wizytówką z Miss Filipin :D).

Co poza tym robiłam w październiku? Odkrywałam Manilę i okolice – Taal, czyli najmniejszy wulkan świata, byłam na paradzie z okazji Halloween Takutan sa Burgos (gdzie za mój strój wygrałam 1000 pesos, czyli dokładnie tyle, ile miałam w skradzionym portfelu), odwiedziłam dzielnicę czerwonych latarni, slumsy w Manili, cmentarz podczas dnia Wszystkich Świętych, Intramuros, czyli zabytkową dzielnicę, w nocy oraz imprezowałam w najlepszych klubach BGC (Bonifacio Global City, jedna z najlepiej rozwiniętych i droższych dzielnic Manili).

Więc kiedy ktoś mówi mi, że sorry, ale co ja zamierzam tak długo robić w Manili – no, to już wiecie co. To miasto mnie bardzo fascynuje!

wreszcie była plaża!

Postanowiłam, że październik będzie bardziej aktywny i muszę przyznać, że ten miesiąc naprawdę się udał. Mimo wszystkich negatywnych sytuacji, październik był bardzo na plus.

Ale tak naprawdę to ludzie, których tutaj poznałam sprawili, że październik był zajebisty. Filipińczycy, którzy są otwarci na obcokrajowców, pomocni, przyjaźni, ciepli, ZAWSZE UŚMIECHNIĘCI (wiecie, że jeśli nie odwzajemnicie uśmiechu na ulicy to jest to tutaj bardzo niegrzeczne? Wyobrażacie sobie to w Polsce? Właśnie.) Filipińczycy, którzy świetnie mówią po angielsku z bardzo dobrym i zrozumiałym akcentem.

No i przede wszystkim mają bardzo dużą wiedzę o online marketingu, social mediach i blogowaniu, a dla kogoś, kto pracuje zdalnie właśnie w marketingu (blogowanie to też rodzaj marketingu) jest to świetna okazja do nauki i rozwoju. Filipiny to raj dla blogerów, wierzcie mi.

Poznałam tutaj kilka przemiłych osób, które pomogły mi w najgorszym momencie i wiem, że gdyby na Filipinach było ptasie mleczko, to dali by mi nie jedno pudełko, ale pięć, żebym mogła się przy nim wygadać. Poznałam też ludzi, którzy bardzo chętnie dzielą się zdobytą wiedzą i chcą pomóc mi się blogowo rozwijać. Tak po prostu sami z siebie, bo są pomocni.

Ludzie to to, co w Filipinach jest najlepsze.

nasza ekipa na Mindanao

###

Niektórzy myślą jakie to ja mam zajebiste życie, bo ciągle podróżuję i jeszcze mi za to płacą. Bajka, jednorożce, cud, miód i orzeszki, nie?

Nie. Ale o tym, że to nie jest bajka napiszę innym razem. Teraz czas po prostu na podsumowanie.

Październik dał mi nieźle po dupie, ale ja się nie poddaję. Taką sobie wybrałam drogę, takie było moje marzenie – chcę podróżować na pełen etat i uczynić z tego mój sposób na życie. A jeśli naprawdę chcę tak żyć, to muszę stawiać czoła wszelkim przeciwnościom losu. Życie w Polsce to też nie jest bajka, każdy z nas ma jakieś kryzysy.

Szczerze mówiąc, ja swoje kryzysy wolę przeżywać na tropikalnej plaży niż w listopadowym deszczu, dlatego już we wtorek płynę na Palawan. Jedną z najpiększniejszych wysp na świecie.

I wiecie co zamierzam tam robić? Leżeć na plaży, snorklować, odkrywać laguny. Potrzebuję wody, potrzebuję przyrody, potrzebuję przygody. Listopad zapowiada się nieźle. Będzie dobrze! 🙂

just chill 😉