Listopad to był bardzo intensywny miesiąc. Pełen emocji, zabawy, miłości, śmiechu, muzyki, niesamowitych ludzi i łez po rozstaniu z nimi. I jak zwykle listopadów nie lubię, tak mogę powiedzieć, że ten był jednym z najlepszych w moim życiu!

Od początku wiedziałam, że będzie się dużo działo, ale tak naprawdę ten miesiąc przeszedł sam siebie. Głównie dzięki ludziom, którzy byli dookoła mnie.

Kolejny raz przekonałam się, że miejsce to tylko miejsce. Może być najpiękniejsze na świecie, ale dopiero ma to znaczenie jak możesz się z kimś podzielić swoimi wrażeniami.

z Martą w Sajgonie

Marta w Wietnamie

Na 17 dni w listopadzie przyjechała do mnie moja siostra Marta. Przygody zaczęły się już miesiąc wcześniej, kiedy miała wyrabiać wizę i okazało się, że jej paszport stracił ważność na początku września.

Była panika, bo Marta na co dzień mieszka w Niemczech i nie może tak o sobie jeździć w tę i z powrotem po urzędach do Polski. Na szczęście udało się wyrobić paszport tymczasowy u polskiego konsula, który jeszcze ją dodatkowo opieprzył, że to pilne, a potem jak usłyszał, że do Wietnamu to dał paszport na 8 miesięcy. 😛

Siostra aplikowała o wizę, wydrukowała letter of approval i napisała do mnie:
– Myślałam, że to będzie poważniej wyglądało…
– Zobacz – mówię – jeszcze nie przyjechałaś do Wietnamu, a już wiesz jaki on jest 😀

Bo życie w Sajgonie to cyrk na kółkach, ale o tym innym razem – jeszcze w tym miesiącu!

wschód słońca w Mui Ne

Marta przyjechała 30 października. Od razu nas okradli na lotnisku (minus życia za granicą jest taki, że mózg wyłącza tryb 'podróż’ i przestaje być tak uważny i ostrożny jak w drodze… i zapomniałam jakie są ich zagrywki…), ale później już było tylko lepiej! 🙂

Pierwszego dnia zaciągnęłam moją siostrę do przedszkola gdzie uczę (dzieciaki były zachwycone, a nauczyciele zaskoczeni, że wyglądamy tak samo :D) i jeszcze tej samej nocy pojechałyśmy z Aaronem do Mui Ne. Oczywiście ani słowem nie powiedziałam mojej siostrze o sypialnych autobusach. Szkoda, że nie widzieliście jej miny jak zobaczyła leżanki zamiast krzeseł 😀

Przez tydzień w Mui Ne Marta surfowała i szczerze mówiąc to nic nie robiła, ale taki był cel – nie była na „prawdziwym” urlopie już ponad 1,5 roku i miała ochotę po prostu nic nie robić. A ja jako dobra starsza siostra jej to zorganizowałam, a sama wzięłam komputer i miałam po prostu okazję popracować, kiedy ona surfowała. 🙂

Marta na desce 😀

Następnie po tygodniu wróciłyśmy dosłownie na jedną noc do Sajgonu i następnego dnia rano poleciałyśmy do Hanoi. W weekend 10-12 listopada odbywał się tam Quest Festival.

O festiwalu napiszę oddzielny post (również w tym miesiącu!), bo było to naprawdę niesamowite wydarzenie na ok. 5 tys. osób zorganizowane na leśnym campingu nad jeziorem. Pięć scen – cztery z muzyką elektroniczną, reggae i old school graną przez kilkudziesięciu djów (był też jeden z Polski!), a piąta, czyli moja ulubiona, z koncertami na żywo. Poza tym wszędzie był magiczny hippie wystrój. Pogoda była idealna, muzyka idealna i odkryłam nowy ulubiony zespół! 🙂

Dla mnie był to pierwszy kilkudniowy festiwal, ale dla Marty już któryś z kolei. Przyznała jednak, że nie była wcześniej na takim w stylu hippie – tu mogła się kąpać w jeziorze, wylegiwać w hamakach, a do tego razem z Emmą znalazły wspólny język i praktycznie całe 2,5 dnia przebawiły się razem (bo my jednak imprezujemy inaczej :D), a ja krążyłam dookoła festiwalu jak krążownik i podglądałam co się dzieje to tu, to tam. 😀

scena koncertowa na Quest Festival

Po 3 dniach świetnej imprezy zostałyśmy w Hanoi jeszcze dwa dni i pozwiedzałyśmy co nieco stare miasto, a także poszłyśmy do Water Puppet Theater, czyli obejrzeć tradycyjne przedstawienie z marionetkami na wodzie.

A następnie na ostatnie 2,5 dnia wróciłyśmy do Sajgonu. Pokazałam Marcie centrum, odwiedziłyśmy Bui Vien, czyli imprezową ulicę po to, żeby pokazać jej dlaczego nie warto tu chodzić 😀 Byłyśmy na wieży Bitexco, żeby napić się piwa za 150 tys. dong (dla porównania – zwykle piwo kosztuje 15-40 tys., czyli 2-6 zł) z widokiem na Sajgon, ale ponieważ nikt nas nie obsłużył, to uciekłyśmy, więc tak naprawdę widok był za darmo 😀 Wykarmiłam moją siostrę wszystkim, co najsmaczniejsze i moje ulubione w mojej dzielnicy 😉 Marta była zachwycona i powiedziała, że naprawdę mieszkam w fajnym miejscu 😀

turysty w Hanoi

A kiedy wyjeżdżała, o mało się nie popłakałam na lotnisku 🙁 Bo chociaż jak się kłócimy o pastę do zębów to latają krzesła, to jest najfajniejszą siostrą na świecie i jakich rollercoasterów emocjonalnych bym z nią nie miała, to w ostatecznym rozrachunku zawsze wychodzi na plus. 🙂

Ach, zapomniałabym. Marta z Wietnamu przywiozła sobie na pamiątkę… namiot, pod którym spaliśmy w czasie festiwalu 😀 Jaki kraj, taka pamiątka – śmieszna 😀

Marta wcina zupę z czarnego kurczaka (z głową) w Hanoi

SEPANX

Mój przyjaciel z Filipin, Kenneth, używa takiego hasztaga #sepanx (on zresztą ma mnóstwo fajnych hasztagów, jak np. #funemployment albo #workation :D), który oznacza separation anxiety – niepokój połączony z tęsknotą i bólem, który odczuwamy po rozstaniu z bliskimi i przyjaciółmi.

Listopad, chociaż to był cudowny miesiąc, łączył się też z wieloma rozstaniami.

Kiedy wyjeżdżałyśmy z Mui Ne, pożegnałam się z Aaronem. Razem z nim i Emmą mieszkaliśmy w jednym domu przez 7 miesięcy i staliśmy się sobie dosłownie rodziną. Mimo, że oficjalnie wynajmowaliśmy oddzielnie pokoje, to traktowaliśmy ten dom jak… nasz w całości. Było w nim mnóstwo śmiechu, spotkań z przyjaciółmi, wspólnego gotowania, grania w pokera, oglądania filmów czy po prostu chillowania na hamakach i gapienia się w niebo.

Aaron i Emma przez ten czas stali się moimi najbliższymi przyjaciółmi, więc rozstanie z nimi baaardzo bolało (wow, mam łzy w oczach jak to piszę). Tym bardziej, że ja uwielbiam ludzi i bardzo się przywiązuję.

Z Aaronem rozstałam się w połowie listopada, ale nie był to koniec pożegnań. Właściwie był to dopiero początek!

od lewej: Marta, Maria i Shanti, ja, Aaron i Ryan 🙂

Zanim wyjechała Marta, przyjechał do nas do Sajgonu Ryan (również kolega z Mui Ne), który był w drodze do Nowej Zelandii, ale zmienił zdanie i jedzie do Indii. 😀 Potem Marta wyjechała, a znowu przyjechała Maria (też z Mui Ne :D), która w Indiach znalazła psa, sunię Shanti i z nią podróżuje. 😀 A potem Ryan wyjechał, Emma, która jeszcze podróżowała po Wietnamie, przyjechała na dwa dni, Maria z Shanti wysłały pociągiem swój skuter do Hanoi, a same ruszyły przez Wietnam autostopem 😀 I na koniec, w ostatni poniedziałek wyjechała Emma.

I zostałam sama. I myślałam, że fajnie, że oni wszyscy mi się zwalili na głowę (choć było trochę kombinowania, gdzie ich położyć spać!), bo dzięki temu łatwiej będzie znieść te wszystkie rozstania.

Nope. We wtorek, kiedy wreszcie zostałam sama, uderzył mnie naprawdę silny #sepanx. Bolało i poleciały łzy, całe hektolitry. Ale kiedy boli to dobrze, bo to oznacza, że to było ważne!

Zresztą – co ja mówię „było”! To ciągle jest ważne. Takie przyjaźnie są niesamowite. Nie rozpływają się z dnia na dzień. I chociaż nie odzywamy się do siebie codziennie, bo każdy ma swoje życie, to stworzyliśmy coś bardzo intensywnego i wiem, że nasze ścieżki będą się niejeden raz krzyżować. Lol, nawet planujemy wspólne wynajęcie domu na Sri Lance, gdzie będziemy mogli surfować i pracować zdalnie 😀 Trochę to takie planowanie pół żartem, pół serio, bo nigdy nie wiadomo, gdzie nas rzuci życie za kilka miesięcy, ale kto wie? 😀 (Podążając tymi naszymi planami to byśmy się właśnie szykowali do wyjazdu do Indii w styczniu, ale no nie wyszło :D)

z Shanti 😀

Grudzień

Za miesiąc będzie czas na podsumowanie całego roku, więc przeskoczę grudzień. Ale już teraz wiem jaki on będzie.

4-5 grudnia, czyli jutro, muszę wrócić do Hanoi do polskiej ambasady, żeby złożyć w konsulacie oświadczenie o odrzuceniu spadku.

Wyjeżdżając zostawiłam mojemu Tacie upoważnienie do reprezentowania mnie przed sądami i wszelkimi instytucjami prawnymi i finansowymi i… okazuje się, że ono jest praktycznie nigdzie nie ważne.

Banki chcą mieć swoje upoważnienia, wszyscy chcą mieć swoje upoważnienia, a jeszcze sąd powiedział, że żeby użyć tego upoważnienia w tej konkretnie sprawie ze spadkiem, upoważnienie musiałoby wymieniać tę konkretnie czynność. A kto jest w stanie przewidzieć wszelkie czynności, które mogą nam się przytrafić jak jesteśmy za granicą? Więc teraz się bujam do ambasady w Hanoi.

Dlatego pierwsza z rzeczy do zrobienia w grudniu to doprowadzić tę historię ze spadkiem do końca.

Marta na Quest Festival

Poza tą jedną troszkę stresującą sytuacją, wiem, że grudzień będzie spokojny w wydarzenia, ale bardzo pracowity.

Będzie spokojny, bo tak się spłukałam podczas wakacji z siostrą, że zamiast gdzieś wyskoczyć, muszę raczej skupić się na przeżyciu! 😀

A pracowity będzie dlatego, że mam mnóstwo pracy do nadrobienia. Jak zwykle w miesiącu publikuję ze 2 wpisy oprócz podsumowań, tak w grudniu zamierzam opublikować ze cztery. Mam zrobione szkice, muszę tylko je edytować, dodać zdjęcia i gotowe. Poza tym chcę dokończyć przewodnik po Sri Lance, bo w październiku i listopadzie praktycznie nie miałam czasu nad nim pracować.

Myślę, że uda mi się to zrobić, bo… praktycznie jestem sama. Co prawda mam nowych współlokatorów, ale nie integruję się z nimi tak intensywnie (mało kiedy ich w ogóle widzę). Nikt więc mi nie przeszkadza, ani nie rozprasza i mam 3x więcej czasu na pracę. 😉 Mam też kilku znajomych w Sajgonie, z którymi zamierzam wyjść nie raz na piwo, ale jak już wcześniej wspomniałam – jestem spłukana (ja zawsze jestem spłukana, lol!), więc trzeba zacisnąć pasa.

Hahaha, dobrze, że w Sajgonie jest to możliwe, bo mogę żyć tu za 10 zł dziennie, bez zakwaterowania, ale na to mam odłożone hajsy. 😉

Quest Festival! 😀

Tak wyglądał mój listopad, tak będzie wyglądał mój grudzień. I na horyzoncie już jest rok 2018.

Odwiedziny mojej siostry uświadomiły, że wiele rzeczy w Azji stało się już dla mnie normą i przestało mnie zaskakiwać. Po jej wyjeździe znowu zaczęłam dostrzegać te azjatyckie dziwactwa.

Wyjazd moich bardzo bliskich znajomych też pozwolił mi parę rzeczy przemyśleć i…

Czuję, że znowu waves are calling. Życie w Sajgonie, w Wietnamie jest bardzo fajne, ale już czas podjąć decyzję co dalej. Zamknąć ten rozdział i otworzyć kolejny.

Powoli zaczynam myśleć o wyprowadzce z Sajgonu i powrocie na chwilę do Polski… Ale na szczegóły jeszcze za wcześnie. Na razie ciągle jest Wietnam! 🙂