Podróżowanie po Armenii autostopem wspominamy dużo lepiej niż pod Gruzji. Szło nam szybciej, chociaż ruch był dużo mniejszy. Ale właściwie jak ma być w kraju, który ma tylko dwie lub trzy drogi główne, a ludzie mili i pomocni? A potem wróciliśmy do Gruzji…

Jeśli jeszcze nie widziałeś – przeczytaj część pierwszą!

Pierwszego stopa w Armenii łapaliśmy pod Alawerdi na górskich serpentynach. W takim terenie jest trudniej stopować, bo trzeba poszukać odpowiedniego miejsca – dobrze widocznego, gdzie będziemy zauważeni już z daleka, a kierowca będzie mógł się bezpiecznie zatrzymać. Trochę się nałaziliśmy, ale jakoś udało się stamtąd wyrwać. Trzech Ormian zaoferowało się, że podrzuci nas do Wanadzoru.

Ponieważ Sebastian miał duży plecak, trzeba go było czasem upchnąć w bagażniku, bo na kolanach byłoby za ciasno. A do plecaka mieliśmy poprzypinane różne rzeczy – np. butelki z wodą, żeby nie trzeba było co chwila ściągać plecaka – więc trzeba je było czasem też odpiąć, żeby bagażnik się zamknął.

Zawsze zwracaliśmy uwagę czy nic nie zostało, ale tym razem… Nasz kierowca się śpieszył, wyrzucił nas w centrum Wanadzoru i pokazał, w którą stronę mamy iść.
– Czekaju, czekaju! – krzyknął Sebastian, ale kierowca nie zareagował, zatrzasnął bagażnik, wsiadł do samochodu i odjechał.
A razem z nim nasze chłodzące etui z 1,5-litrową butelką wody i karabińczykiem do przypinania do plecaka.
Cholera, dlaczego ten kierowca nie zareagował?

Czy dlatego, że w rosyjskim takie słowo jak „czekaju” nie istnieje, a ‘czekać’ to żdać? 😛

Trochę się zdenerwowaliśmy. Najbardziej szkoda było etui, bo chroniło napój przed nagrzaniem się. Na szczęście mieliśmy jeszcze jedno, ale od tej pory drugą butelkę wody (zawsze nosiliśmy dwie na zapas) trzeba było chować do plecaka.

Szybko uzupełniliśmy zapasy wody w najbliższym sklepie i ruszyliśmy wylotową drogą za miasto. Po przykrych doświadczeniach z Kutaisi nie uśmiechało nam się iść za miasto, więc znaleźliśmy szerszy odcinek ulicy, gdzie nie zasłaniały nas zaparkowane samochody. I stamtąd zabrała nas para Mormonów.

Tak naprawdę nie byli oni Mormonami, tylko ja ich tak nazwałam, bo przysięgam, że swoimi strojami i pobożnością na twarzach wyglądali, jakby przybyli z XVII wieku. 😀 Byli bardzo mili i zostawili nas w miejscowości o uroczej nazwie – Fioletowo. 🙂

Naszym celem było miasteczko Dilidżan, a potem Sewan nad jeziorem o tej samej nazwie. W Fioletowie zatrzymała się jakaś rodzina:
Kuda wy jediecie?
– Sewan!
Dla nas idealnie! Trochę zmienimy plany, ale nie mamy ciśnienia na ten Dilidżan.

Jeziora Sewan, gdzie spędziliśmy jedną noc, nie wspominamy najlepiej, ale poświęcimy mu następny wpis. Bo mimo wszystko była to niezła przygoda, chociaż wtedy wcale nas nie bawiła.

Stamtąd udało nam się pojechać do miejscowości Noratus, gdzie zwiedziliśmy pole chaczkarów, potem do kolejnej uroczej miejscowości Martuni (podwiózł nas tu Ormianin ze swoją matką, ich drugi syn mieszka gdzieś tam i jak będziemy w okolicy to mamy do niego zadzwonić, tu jest numer telefonu, a tu jeszcze garść cukierków), skąd ruszyliśmy na południe do monastyru Tatew. Szczerze mówiąc, nie spodziewaliśmy, że dotrzemy tam jeszcze tego samego dnia, a już na pewno nie spodziewaliśmy się takiego rozwoju wypadków!

Z Martuni bardzo chcieliśmy się wydostać. Znowu piechotką i stanęliśmy w pierwszym lepszym miejscu. Co się zatrzymało?

Laweta! Z trzema Ormianami w kabinie, więc dla nas nie bardzo jest miejsce… Ale jak chcemy, to możemy z tyłu na pace, nie jadą daleko, tylko 30 km, ale musimy się trzymać.

Tak więc rzuciliśmy plecaki, oparliśmy się o nie i jechaliśmy wesoło 30 km machając do mijanych po drodze krów, owiec i pasterzy. 🙂

Zostawili nas w miejscu, skąd rozciągał się piękny widok na przełęcz. Akurat przy drodze było źródełko. W tych rejonach wszelkie źródełka są obudowane kamieniami i lokalni ludzie czerpią z nich wodę. Sebastian poszedł w ich ślady pijąc bez zastanowienia, ale ja nie chciałam odnowić mojego zatrucia pokarmowego. A poza tym ciągle pamiętałam, co powtarzał mi tata, kiedy byliśmy w Izraelu: Tu jest ameba. Wszyscy mają amebę, ale im nie grozi. Dopiero jak z taką amebą przyjedziesz do Polski, to w naszym klimacie rozwija się ona w czerwonkę. Dlatego pij przegotowaną wodę i myj owoce i warzywa. Nie wiem, czy tak samo było w Armenii, ale wolałam nie sprawdzać.

Z nudów patrzyłam więc sobie na karawanseraj położony trochę niżej od nas, gdzie dwóch facetów biegało za owieczką. Ale Sebastian w pewnym momencie zabronił patrzeć. Owieczka była obiadem… 🙁

Do tego zaczynało padać. Na szczęście przed deszczem uratowało nas dwóch mężczyzn, którzy zostawili nas w Jegegnadzorze. Staliśmy dosłownie 5 minut na głównej drodze, kiedy zatrzymał się kolejny samochód.

Krótka rozmowa i wsiadamy. Lepiej być nie mogło! Nasz Ormianin jedzie do domu, to tylko 2 km od naszego celu – Tatewu. Czego chcieć więcej? Jedziemy! Przed nami 130 km wspólnej drogi. Znowu dostaliśmy mnóstwo słodyczy: kuszać, kuszać! („Jeść!”), ale nie wypadało odmówić, a po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się zatankować gaz.

dalej na południe!

Z tym gazem to była śmieszna sprawa. Stacje z gazem w Armenii wyglądają mniej więcej jak nasze myjnie i ustawiają się do nich długie kolejki samochodów. A stacje są różnej wielkości – widzieliśmy takie na 2,3 stanowiska, ale i na 6! Czasami jest kilka takich stacji obok siebie, ale właściwie nie jest to żadna konkurencja – tankowanie gazu trwa tak długo, że kolejki tworzą się wszędzie. „Tak długo”, czyli jak? No, zdążysz zaparzyć kawę (na każdej stacji jest taki bar-kawiarnia) i ją wypić. I skorzystać z toalety. Spokojnie pół godziny. Dlaczego tyle czasu? Nie wiemy, ale widzieliśmy, że w większości samochodów w bagażnikach są wielkie butle na gaz, takie mini-cysterny. Sebastian liczył cenę gazu, ale oni mają tu jakiś dziwny przelicznik i nie pamiętamy dokładnie, ile kosztuje litr. Pamiętam tylko, że śmieliśmy się, że to jakieś groszowe sprawy.

Po mniej więcej dwóch godzinach sunięcia na południe Armenii, wreszcie byliśmy na miejscu. Ale zanim nasz Ormianin tak po prostu nas zostawi, mamy przyjść na obiad. Koniecznie!

Ach, co to była za gościna! Dostaliśmy owoce, kiszoną kapustę, sery, jajecznicę, pieczony kawałek szynki, gruszkową nalewkę i bardzo słodki kompot z malin. Wiecie, to może było proste jedzenie, ale jakie smaczne! Kiedyś myślałam, że polskie jedzenie jest najlepsze (cóż, w porównaniu do tego zachodniego, jest), ale jak cudownie smakuje jedzenie w Armenii! Z tego słońca, z tej ziemi, gdzie zwierzętom do karmy nie dosypuje się chemii i sterydów… Wszystko jest takie naturalne!

Ale najważniejsza w takiej gościnie jest atmosfera! Byliśmy my, nasi gospodarze (lat ok. 30-35), ich dzieci, ich rodzice, ich rodzeństwo, dzieci rodzeństwa, rodzeństwo rodziców… A po chwili zaczęli jeszcze schodzić się sąsiedzi. Nie skłamię, jeśli powiem, że w takiej skromnej izdebce nagle zmieściło się z 15 osób.

Nadszedł czas się pożegnać, w końcu musieliśmy jeszcze znaleźć miejsce na nocleg gdzieś przy wodzie, a już robiło się ciemno.

Nasz gospodarz z żoną zaoferowali, że pomogą nam poszukać. Wsiedliśmy do samochodu i… pojechaliśmy na ogrodzony teren kolejki do monastyru Tatew. Nie wiedzieliśmy, czy na pewno możemy tam spać, ale nasi Ormianie pogadali z ochroną i powiedzieli, że to będzie jedyne dobre miejsce, bo wszędzie dookoła w nocy grasują wilki.

Na lepsze miejsce nie mogliśmy trafić – była toaleta, prąd, żeby podładować baterie, a z samego rana mogliśmy pierwszym wagonikiem pojechać do Tatewu! Szczęście? Mało powiedziane! 🙂

Następnego dnia ruszyliśmy do stolicy Armenii. Ledwo machnęliśmy ręką, a od razu zatrzymał się samochód z przyczepą campingową. Turyści? Niemcy! Dokąd jedziecie? Do Erywania? Możemy z wami?

I to jest właśnie to, co ułatwia podróżowanie po Armenii – są tylko 2-3 główne drogi. Prawie każdy jedzie w tę samą stronę, co ty. 🙂

Rozmawialiśmy całą drogę. o podróżach, o ormiańskich stacjach na gaz (myśleli, że to myjnie ;)), o tym, że Niemcy tak samo skarżą się na swój kraj, jak Polacy na swój, aż w końcu… zatrzymała nas policja.

– Coś się stało? – spytałam, kiedy nasz kierowca wysiadł porozmawiać z oficerami.
– Chcą łapówkę, przywykliśmy już do tego – machnęła ręką Niemka, dużo bogatsza w doświadczenie podróżowania po świecie samochodem.
– Ale słyszałam, że tutaj policja taka nie jest… – zaczęłam niepewnie. – Podobno chętniej pomogą niż wezmą pieniądze…
– No, zobaczymy.
Po chwili wrócił nasz kierowca uśmiechnięty od ucha do ucha.
– Co chcieli? – spytała go żona.
– Zapytali skąd i dokąd jedziemy, czy nam się podoba i czy mogą sobie zrobić zdjęcie z naszą przyczepą! 🙂

z naszymi Niemkami 🙂

Niemcy zostawili nas pod Kor Wirap, podobno jednym z najbardziej fotogenicznych monastyrów. To znaczy, do Kor Wirap było jeszcze 5 km, ale co to dla nas? Pierwszy przejeżdżający samochód nas zabrał, towarzysz kierowcy ukradł dla nas melona od znajomego sprzedającego owoce przy drodze (wiemy, że był znajomym, bo siedzieli razem, kiedy wracaliśmy ;)). W Kor Wirap odbywały się w tym czasie 2 lub nawet 3 śluby, atmosfera trochę jak na naszych odpustach, więc szybko się zawinęliśmy i od razu do głównej drogi zabrał nas kolejny Ormianin. Liczyłam 2-2,5 godziny na Kor Wirap, a spędziliśmy tam jakieś 45 minut.

Później szybko dwóch chłopaków podrzuciło nas swoim vanem pod sam Erywań, a do centrum dojechaliśmy z jakimś gościem, który upierał się, że do Górskiego Karabachu nie potrzebujemy wizy, bo to w końcu Armenia, a my mu tłumaczyliśmy, że jako obcokrajowcy potrzebujemy i już widzieliśmy taką wizę u jednego Francuza. Właśnie, że nie, on wie lepiej.

Potem znowu mieliśmy kilka dni przerwy w Erywaniu i łapaliśmy dalej dopiero z Eczmiadzyna, czyli Ormiańskiego Watykanu. I znowu wydostać się z miasta nie było łatwo. Staliśmy na jednej z dróg, ale nie byliśmy pewni czy na pewno prowadzi do Giumri. Zapytaliśmy więc o to dwóch Ormian, którzy stali niedaleko.
– Marszrutka już pojechała – odparli.
– Nie, my nie chcemy marszrutki. Chcemy tylko za miasto.
– Jak będzie jechać taksówka to machnij ręką. Ale do Giumri daleko.
– Podróżujemy autostopem! Chcemy tylko za miasto!
– Autostopem nie da rady. Nikt tamtędy nie jeździ.
Nie chciało nam się tłumaczyć koledze, że przejechaliśmy już w sumie ponad 500 km (także drogami, po których nic nie jeździ), więc tym razem też damy radę.
– Powiedz po prostu: czy to jest droga do Giumri? – spytał Sebastian błagalnym tonem.
– Tak, ale marszrutka już pojechała.
Szybka decyzja, zarzucamy plecaki i idziemy dalej.
– Nie idźcie! Za daleko! Weźcie taksówkę! – krzyknęli za nami Ormianie.
– Nie mamy pieniędzy!
– To co jecie?!
Panie, litości…

Jakoś nam się udało wydostać z Eczmiadzynu, wziął nas jeden facet. Wspomniał o tym, że wszyscy go znają w tych rejonach, bo załatwia ludziom pracę. Zaczęłam się po cichu zastanawiać, czy robi to legalnie czy może jest jakimś ormiańskim mafioso… Powiedział nam, że zostawi nas na drodze do Giumri. Ale najpierw…

A jak myślicie? 😉 Oczywiście najpierw musimy wstąpić do jego rodziny, która pilnuje sadu i coś z nimi zjeść! Tym razem była kawa, ormiański chleb zwany lawasz, mięso, ser i… owoce prosto z sadu! I to nie jakieś tam, które już leżały na słońcu! Prościutko z drzewa zerwane, umyte (tak, mieli tu bieżącą wodę!) i taaakie słodkie! Nigdy nie jadłam lepszych winogron! 🙂

I to był pierwszy raz, kiedy się z Sebastianem rozdzieliliśmy! Przyznam, że trochę się bałam. Nie wiem czemu, ale bardziej o Sebastiana niż o siebie (Boże, jak on sobie poradzi? Języka nie zna, nie wie gdzie jesteśmy!). Tak, jakbym nie wiedziała, że przecież ma do perfekcji opanowany Sebastianowy-migowy i dogada się pod każdą szerokością geograficzną. Na szczęście wrócili po 15 minutach. Z lodami! 😀

Lody na patyku. Śmietankowe z polewą czekoladową. Takie nasze bambino. Nigdy już nie będą smakować tak dobrze i tak podnosić na duchu jak w kurzu i pocie Armenii. To był nasz największy humoropoprawiacz. Kiedy sytuacja robiła się beznadziejna, siły opuszczały, a pot zalewał oczy, kupowaliśmy lody. Siadaliśmy gdzie popadnie i po prostu jedliśmy lody. Polecam wszystkim! Ale tylko ponad 2 tysiące kilometrów od domu.

Posiedzielibyśmy jeszcze trochę, ale czas nas gonił. (Chociaż dzisiaj wiemy, że sami się poganialiśmy…) Ormianie na pożegnanie dali nam całą torbę winogron i brzoskwiń, a nasz gospodarz pojechał z nami dalej.

pan po lewej to nasz kierowca 🙂 (lat 29)

Dalej to znaczy jeszcze jakieś 15 km. Dogonił marszrutkę i zaczął trąbić i machać na kierowcę, żeby zjechał na bok. Mówiliśmy, że nie trzeba, my sobie złapiemy stopa, bo nie mamy za bardzo pieniędzy na marszrutkę, ale Ormianin bez słowa wysiadł z samochodu, pogadał z kierowcą marszrutki i wręczył mu plik banknotów.

Zapłacił za nasz transport! Mówiliśmy, że nie możemy tak, że nie mamy jak się odwdzięczyć (przecież mieliśmy tylko pocztówki z Polski…), ale on się uśmiechnął i powiedział, że nie ma sprawy.

To są takie uczucia, które sprawiają, że jeszcze bardziej chce się podróżować autostopem, na dziko, niskim kosztem i standardem. Co z tego, że czasem pada na głowę, albo spędzasz noc pod mostem, albo jest tak gorąco, że wszystko irytuje i doprowadza do szału! Te momenty, kiedy dostajesz arbuza, torbę brzoskwiń i winogron, setki numerów telefonów (jak będziesz w pobliżu, zadzwoń…), kiedy ktoś ci pomoże, zawiezie dalej, zapłaci za marszrutkę, chociaż wcale nie musi, przecież nikt mu nie każe…

Znam mnóstwo ludzi, którzy zwiedzili połowę świata. Chiny, Kubę, Brazylię, Kenię, Maroko… Ale to wszystko to są tylko ładne widoki. Bez ludzi te miejsca są puste, bez wyrazu.

Świat nie jest piękny dlatego, że ładnie wygląda. Świat jest piękny dlatego, że ludzie są z natury dobrzy.

Całą drogę do Giumri myśleliśmy o tym i przyznam, że chyba byliśmy w lekkim szoku. A potem udało nam się dojechać do samej granicy.  Znowu mieliśmy zaproszenie na herbatę, ale robiło się coraz później, więc grzecznie podziękowaliśmy.

ormiańskie pośrodku-niczego

Granicę z Gruzją przekroczyliśmy już po zmroku, wziął nas Gruzin z synem. I od razu zaczął padać straszny deszcz. Pokazaliśmy na mapie, gdzie chcemy się zatrzymać (znowu nad rzeką, gdzieś przy moście), ale miejsce było strasznie zarośnięte chaszczami. Kierowca więc zostawił nas trochę dalej, za przystankiem autobusowym.

Niedaleko stał niedokończony dom z cegieł i pomyśleliśmy, że tam przenocujemy i może nawet jakieś ognisko rozpalimy? Ale potem stwierdziliśmy, że to nie będzie dobry pomysł. Po pierwsze: domek służył za toaletę, po drugie: światło ogniska mogłoby ściągnąć ciekawskich (w okolicy były zabudowania mieszkalne, więc nie byliśmy na takim kompletnym odludziu), a tego nie chcieliśmy.

Po drugiej stronie ulicy, schowani pod wspaniałymi plastikowymi pelerynami, ciągle łapali okazję Białorusini. Powiedzieli, że mają bardzo mało czasu i muszą koniecznie dzisiaj dojechać do Erywania. W końcu udało im się coś złapać. I dobrze, bo jak usłyszeli, że jesteśmy z Polski, zaczęli się dziwnie zachowywać, jakby unikać rozmowy.

Sebastian szybko rozstawił namiot, opakował nasze plecaki, żeby nie przemokły i schowaliśmy się do środka. I szczerze wam powiem, że to była nasza najgorsza noc podczas całego wyjazdu.

Dookoła szalało tyle dźwięków, że nie wiedzieliśmy, czy aby na pewno jesteśmy niewidoczni i bezpieczni. Deszcz, wiatr, krzaki, przejeżdżające obok furmanki… Ja założyłam słuchawki na uszy, żeby się od tego odciąć, ale Sebastian całą noc czuwał w półśnie.

Rano było zimno, mgła taka, że oko wykol, domów po drugiej stronie ulicy nie widać, czasem się podnosiła, to znowu opadała. Do tego mżyło i wiał lodowaty wiatr…

jasnozielony punkt w krzakach na środku to nasz namiot 🙂

Udało nam się jakoś pod ławką na przystanku zagotować wodę na kawę i się rozgrzać, ale w tym momencie nienawidziliśmy Gruzji i chcieliśmy już być nad morzem. Z tej nienawiści o mało nie zrezygnowalibyśmy z odwiedzenia skalnego miasta w Wardzi.

Czekaliśmy zrozpaczeni, aż ktoś się wreszcie nad nami zlituje i się zatrzyma. Byliśmy coraz bardziej przemoknięci i zmarznięci. I źli. Znowu byliśmy źli i złorzeczyliśmy na cały świat. Tęskniliśmy za ciepłą Armenią i zastanawialiśmy się, czemu Gruzja nas tak niemiło przywitała z powrotem…

W końcu zatrzymał się mężczyzna w wełnianej czapce. Zapakował nas do samochodu i pokazał swoją międzynarodową legitymację, z której wyczytaliśmy, że zajmuje się czymś związanym z prawami człowieka. Nie zdziwiłoby nas to, gdyby nie fakt, że wcale nie wyglądał na urzędnika. Tzn. może ta łada to był jego prywatny samochód, ale mimo wszystko chyba powinna być w lepszym stanie? A tak zepsuła nam się po drodze ze 3 razy, aż w końcu Sebastian zaproponował, że popcha. Nie tam, po co pchać? Każdy tutaj jest swoim własnym mechanikiem i wie, gdzie porządnie walnąć kluczem francuskim, żeby silnik zaczął chodzić. 😀

Udało nam się dojechać do Akalkalaki. Jak tylko wysiedliśmy z łady, obskoczyło nas pięciu taksówkarzy. Nie chcę tego mówić, ale nie cierpię ich. Są namolni, prawie agresywni i nie rozumieją co się im tłumaczy. Nagle dookoła nas powstał ogromny chaos. Sebastian wyciągnął mapę, żeby pokazać, gdzie chcemy jechać:
– Chcemy nad morze. Da się przez góry, czy trzeba przez Kutaisi?
– 200 lari Batumi! – rzucił jeden taksówkarz.
– 190! 185! – przekrzykiwali się kolejni.
Zaczęło się. Witamy znowu w Gruzji… Sebastian kontynuował:
– My autostop. Chcemy za miasto.
– Miasto! Batumi! 200 lari!
– Nie mamy 200 lari! – zirytowałam się.
– Ile macie?
– Człowieku! Podróżujemy autostopem! Nie mamy pieniędzy!
– Tak? A co wy jecie?
– O, panie. Chcemy za miasto. ZA MIA-STO. AU-TO-STOP !
– Ale dokąd?
– Do Batumi.
– 200 lari.
Obrońca praw człowieka wskazał nam postój marszrutek, 25 lari za osobę do Batumi. Właściwie to było nam już wszystko jedno, oby szybciej nad morze. Dobrze, że chociaż przestało padać.

Zapakowaliśmy się do marszrutki, a tam wszystkie miejsca mokre, bo przez noc otwarty był dach. Znaleźliśmy suche, to kierowca nas przesadza. Miejsca na bagaż mało, a ludzi przybywa. W środku robi się coraz ciaśniej, kierowca pali papieroska, torby i walizki piętrzą się na zewnątrz, a my widzimy to w coraz czarniejszych barwach. Gdzie on niby chce upchać te wszystkie pakunki? I jak mamy przeżyć w tych warunkach 6 godzin?!

Rezygnujemy. Po godzinie czekania zabieramy nasze rzeczy i idziemy łapać stopa. Odganiamy taksówkarzy niczym muchy i stajemy poza zasięgiem ich wzroku. Szybko się udaje i pierwszy samochód zostawia nas na drodze do Wardzi. Cóż, najwyraźniej tak musiało być. Łapiemy marszrutkę i jedziemy do skalnego miasta.

A potem już poszło szybko. Najpierw krążący taksówką po okolicy Niemiec (no tak, dla nich to w końcu grosze…) podwiózł nas do Akalcike, gdzie przechwyciło nas dwóch gruzińskich wędkarzy (dostaliśmy od nich zapas wilgotnych chusteczek ;)), a potem dwóch braci jadących do Kutaisi. Bracia pracowali w ministerstwie turystyki (i mieli taki samochód, jak na urzędnika państwowego przystało :P) i wypytywali nas o wrażenia z Gruzji. Byli bardzo pozytywnie zaskoczeni, kiedy powiedzieliśmy im, że Gruzja jest teraz bardzo popularnym kierunkiem wyjazdowym w Polsce (więc jedźcie szybko, dopóki nie zrobili komercyjnego użytku z tej informacji).

Sebastian z gruzińskimi wędkarzami 🙂

A z Kutaisi dojechaliśmy prosto do Kobuleti. Jaki to był cudowny wieczór! Piwko, zachód słońca, cieplutko… Po takich przeżyciach nie ruszaliśmy się stąd przez 3 dni. 🙂

A potem było już przereklamowane Batumi, zatłoczone Gonio i Turcja. Po przekroczeniu granicy zabrali nas najpierw dwaj Turcy z Ukraińcem, którzy mówili nam, jak poznać po rejestracji, które samochody jadą w naszym kierunku, czyli do Kars: O! Ten jedzie! szybko gonimy go! i niczym w prawdziwym filmie akcji zrównali się z pędzącym samochodem dostawczym i zaczęli na niego trąbić, machać i kryczeć, żeby zjechał na pobocze. Kierowca niestety miał z tyłu mnóstwo towaru i nie znalazł dla nas miejsca. 🙁

A potem Rosjanka z mężem Turkiem przejechali obok nas, ale stwierdzili, że wyglądamy tak przyjaźnie, że postanowili po nas wrócić. A potem był już Kars i powrót do domu… 🙂

Zobacz też: powrót do domu.

Długo myślałam, czy pisać takie rzeczy. Właściwie jest to forma pamiętnika, nie każdemu się musi podobać. Ale potem sobie pomyślałam, że media wręcz bombardują nas negatywnymi informacjami, przykrymi zdarzeniami, tragediami… Ile razy słyszeliście w radio czy telewizji komunikat: Sensacja! Ormianin zapłacił autostopowiczom z Polski za transport ? A ile razy zrezygnowaliście z marzeń, bo w telewizji mówili…

A blog to przecież też media. I moja osobista forma przekazu. Więc, jeśli przeczyta to ktoś, kto zawsze chciał spróbować podróżowania autostopem i po tej relacji się odważy, nawet jeśli przeczyta to tylko jedna taka osoba – to dla mnie jest osobista satysfakcja. 🙂

PS. Relację ze stopowania w Gruzji i Armenii udało się zamknąć w dwóch częściach, a nie w trzech, jak na początku mówiłam. 🙂