W Polsce 50 km to jeszcze nie tak daleko, rzut beretem, pół godziny drogi samochodem. W Laponii to dość poważna odległość, której przebycie zajęło nam półtora dnia. Mogło być szybciej, wystarczyło, że wzięlibyśmy taksówkę, bagatela 60 euro w jedną stronę. No, ale jak wiadomo chodzi o kasę, więc postanowiliśmy iść i łapać stopa. To w końcu tylko 50 km…

Przez chwilę pada deszcz, pierwszy od naszego przyjazdu do Finlandii. Po jakimś kwadransie idziemy dalej, ale ponieważ czas leci, a nad nami nikt się nie lituje (nie dziwne, oni tu się nie zatrzymają na poboczu, ale do takiego wniosku dojdziemy jutro :P), zaczynamy się rozglądać za jakimś noclegiem. Niesamowite miejsce, o którym już raz wspominałam, wskazało nam dwóch wędkarzy. Następnego dnia łapiemy stopa, gdy tylko wychodzimy na drogę (czytaj: ok. godz. 13, tak pięknego miejsca nie chce się opuszczać…). Podwozi nas poszukiwacz złota, jedna z 3-ech spotkanych osób, które nie mówią płynnie po angielsku, tylko pojedyncze słowa. Pokazuje nam swój złoty łańcuszek i mówi: Lemmenjoki gold!

Dzień pierwszy (4,5 km)
Po Ścisłym Rezerwacie Przyrody Kevo nie bardzo wiemy, czego się spodziewać po Lemmenjoki. Czytamy w przewodniku, że szlak jest popularny wśród turystów, więc domyślamy się, że jest łatwiejszy, ale pierwszy odcinek tak nas męczy (góra – dół – góra – dół itd.…), że postanawiamy przenocować na najbliższym polu biwakowym.

nasz szlak

Przy ognisku znajdujemy patelnię, podsmażamy więc na niej parówki i cebulę i wrzucamy je do zupki chińskiej, mniam! 😀 Samo pole położone jest tuż nad rzeką, w bardzo malowniczym miejscu z kładką. Drzewa idealnie odbijają się w tafli wody, co przypomina mi charakterystyczne zdjęcia z Kanady, serialu Przystanek Alaska czy Parku Narodowego Yellowstone. Sebastian rozbija namiot, plecaki zawija obok w pokrowce i szybko zasypiamy. Białe noce już powoli się kończą, na kilka godzin robi się ciemno, od czego trochę się odzwyczailiśmy przez ostatni tydzień. 😉

obiad ze znalezionej patelni

Dzień drugi (ok. 14km)
Rano okazuje się, że lemingi norweskie powłaziły nam do plecaków w poszukiwaniu jedzenia. Ponieważ nie mogły się do niego dostać, zostawiły nam na pamiątkę mnóstwo swoich bobków… Posprzątaliśmy i poszliśmy się wykąpać. Ja w przypływie odwagi nawet weszłam do wody aż do kolan! Natomiast Sebastian… Cóż, Sebastian jest foką. Chyba wystarczy.

Lemmenjoki rano (jeszcze śpi ;))

Park Narodowy Lemmenjoki jest największym obszarem chronionym w Finlandii i jednym z największych w Europie – jego powierzchnia zajmuje 2,850 km² (5 razy powierzchnia Warszawy). Nazwę swoją zawdzięcza długiej na 80 km rzece Lemmenjoki (w języku Sami Leammijohka oznacza ‘ciepłe rzeki’). Park w większości porośnięty jest tajgą, czyli lasem iglastym, a w niektórych jego miejscach występuje bezdrzewne (bądź gdzieniegdzie porośnięte brzózkami) piętro alpejskie. Jest domem dla takich drapieżników jak niedźwiedzie, orły przednie, rosomaki, a niekiedy też wilki. No, i oczywiście pełno tu lemingów norweskich i reniferów. Standard.

Sam las jest po prostu piękny. Soczysta zieleń, idealnie proste drzewa, szeroka czysta rzeka… Wspaniałe miejsce. I do tego tak tu cicho! Prawie nie spotykamy ludzi, ale to miejsce jest częściej odwiedzane przez turystów niż rezerwat Kevo. Domyślamy się, że PN Lemmenjoki jest bardziej popularny ze względu na niższy stopień trudności. Nawet przejścia przez wodę są ułatwione – przez strumienie przerzucone są kładki, ale rzekę przekracza się w najwęższych miejscach specjalną łódką. Jeśli łódka jest po drugiej stronie rzeki, wystarczy przyciągnąć ją do siebie liną.

row, row, row your boat 🙂

przerwa 🙂

Najbardziej podobają mi się stare drzewa iglaste. Najpierw wyglądają jakby zamiast igieł miały włosy, potem odpada z nich kora, a na koniec przewracają się odsłaniając plątaninę korzeni. A do tego trzeszczą i skrzypią, co sprawia wrażenie, jakby las mówił. Uwielbiam mówiące lasy, czuję się trochę jak we Władcy Pierścieni Tolkiena.

Pogoda nam dopisuje, co nie zmienia faktu, że w nocy trochę marzniemy. Na kolejnym postoju Sebastian okłada namiot szczapami drewna, żeby zimne powietrze nie wpadało do środka. Jak nie pomoże, to je podpalimy. 😉

patent Sebastiana 🙂

Dzień trzeci (23 km)
Polana pomogły, nie zamarzliśmy, chociaż spaliśmy nad samą rzeką. Jest 4 nad ranem, robi się coraz jaśniej, więc zbieramy się do dalszej drogi. Jakoś długo nam się schodzi i w efekcie opuszczamy nasz biwak dopiero o 8. Wychodzimy z lasu na otwarty teren. Trochę tu wieje, ale nam jest ciepło – na niebie tylko kilka chmur, słońce świeci, akurat jest południe, a przy okazji jesteśmy rozgrzani dość intensywnym marszem.

Wchodzimy z powrotem do lasu i między krzakami widzimy chatkę, a przed nią dwa bujane fotele i opartą o jeden z nich charakterystyczną płytką misę. Obok płynie strumień, przez który przerzucona jest drewniana rynna. Poszukiwacze złota! Wiedziałam, że można ich spotkać w Lemmenjoki, to w końcu jedyne miejsce w Europie, gdzie wciąż można zgodnie z prawem wydobywać złoto. Czujemy się trochę jak na jakimś westernie opowiadającym o gorączce złota nad Klondike, ale mimo to nie umiem się zebrać, żeby do nich podejść. Będę tego żałować dopóki tutaj nie wrócę. Mogłabym usłyszeć sporo ciekawych informacji albo historii, zrobić fajne zdjęcia… Niestety. Muszę się oduczyć tej głupiej nieśmiałości.

Tymczasem idziemy dalej. Znowu odpoczynek, tym razem w tipi tuż nad rzeką, gdzie Sebastian gotuje wspaniały ryż z sosem do spaghetti i cebulą. Takim daniem nie pogardziłby nawet Makłowicz w podróży. Potem przechodzimy koło cudownego, chociaż niewielkiego wodospadu. I przysięgam, że woda wokół niego jest tak czysta, że gdyby nie jej temperatura, to chętnie byśmy się tu wykąpali! Niestety, aż tak odważni nie jesteśmy. Po 12 godzinach marszu wreszcie dochodzimy do ostatniego pola biwakowego. Jesteśmy naprawdę zmęczeni, boli nas każdy mięsień. Ku zdziwieniu pozostałych turystów, kąpiemy się w jeziorze. Chociaż nie. Powiem inaczej: ja, brodząc w wodzie po kolana, spuszczam ze smyczy swoją fokę. Niech też ma coś od życia 😀

wodospad Ravadasköngäs

Dzień czwarty (14 km)
Koło południa ruszamy w drogę powrotną. Zrobiliśmy kółeczko i wracamy tą samą trasą, którą przyszliśmy. Znowu przeprawiamy się łódką przez rzekę i nawet Sebastian daje mi się sprawdzić w roli wioślarza. Niestety, mimo usilnych starań nie udaje mi się przepłynąć na drugi brzeg, bo prąd na środku jest tak silny, że co chwila skręca mi łódkę… W końcu Seba się lituje i dwa metry (!!!) przed końcem mnie zmienia.

Opuszczamy z wielkim żalem piękny PN Lemmenjoki i od razu łapiemy stopa do Inari. Podwozi nas… dwóch poszukiwaczy złota. Mają wytarte jeansy, koszule w kratę i śmierdzą potem, tak jakby dopiero co skończyli przetrząsać rzekę w szukaniu samorodków. Chociaż dla mnie legendarni poszukiwacze złota z Dzikiego Zachodu zawsze nosili kolty i jeździli konno, ci z Dzikiej Północy, mimo że jeżdżą samochodami terenowymi i broni raczej nie używają (kto wie?…), też mają w sobie coś z legendy. Nie wiem dlaczego, chyba sama nazwa goldminer budzi we mnie dreszczyk emocji. Postanawiamy, że kiedyś spróbujemy poszukać jakiegoś samorodka. Nawet jeśli nie uda się nic znaleźć – chodzi o samo uczucie paprania się w błocie i zimnej wodzie, tą niepewność „a może coś się trafi?”. Jak przygoda to przygoda!