Styczeń, mój czwarty miesiąc w Hiszpanii, ma się powoli ku końcowi. Ostatnio z dość dużym opóźnieniem opublikowałam na blogu podsumowanie roku 2018, więc nie będę się powtarzać tutaj, dlaczego w ostatnich miesiącach byłam tak nieaktywna na blogu. Skupmy się na styczniu, bo w tym miesiącu mogłam sobie bardzo dużo przemyśleć.

Po Świętach Bożego Narodzenia, które spędziłam w Polsce, wróciłam do Hiszpanii totalnie zmęczona. Sylwestra spędziłam po hiszpańsku – ze znajomymi, niejedną butelką wina (ale bez żarcia, wtf?), różowymi majtkami w jednorożce na głowie i miseczką 12 winogron, które trzeba zjeść co uderzenie dzwonu czy czegoś takiego.

Nie udało mi się. Przy ostatnim uderzeniu ciągle miałam 3 grona, które musiałam na raz wepchnąć do ust. Nie wiem czy ma to znaczenie, czy przegrałam z tradycją i mój 2019 będzie nieudany (albo tylko jego 3 miesiące), ale było zabawnie i chętnie to powtórzę za rok. Tym razem z sukcesem. 😉

fot. Marci Gorka

Kto to wymyślił?

Kiedy ja odsypiałam sylwestra (a i tak długo nie poimprezowałam, bo ja ogólnie nie lubię imprezować dlatego, że akurat jest coś tam w kalendarzu i trzeba), do Granady zjechała się młodzież z kilku krajów Unii Europejskiej oraz Turcji i Egiptu. Na wymianę młodzieżową.

Naprawdę, chciałabym pogratulować osobie, która stwierdziła, że 1. stycznia to idealna data na rozpoczęcie youth exchange. Albo w sumie nie, chciałabym jej współczuć, że nie ma normalnego życia. 😛

Tak czy tak, my nie chcieliśmy bawić się w takie rzeczy w dzień wolny i dołączyliśmy do całego zespołu następnego dnia.

Po co? Nie wiemy. Organizatorzy potrzebowali backupu, bo okazało się, że grafik na cały tydzień wymiany jednak nie jest odpowiedni, więc trzeba ułożyć go na nowo. TERAZ, kiedy wszyscy są już na miejscu. No, to zajmijcie się tą 45-osobową grupą, drodzy wolontariusze. Ale wierzcie mi, grafik to nie był problem. Tam NIC nie działało. W pewnym momencie nawet lider węgierskiej grupy stwierdził, że nigdy jeszcze nie był na tak beznadziejnie zorganizowanej wymianie młodzieżowej.

O ile więc Kursat z Turcji z Marci z Węgier, moi współlokatorzy, dołączyli do grup ze swoich rodzinnych krajów, tak nie było grupy z Polski i ja czułam się kompletnie bezużyteczna. Codziennie przyjeżdżałam na miejsce, gdzie odbywała się cała wymiana i nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić. Bo oficjalnie nie było dla nas żadnych zadań. No to raz zajęłam się 3-letnią córką jednej z organizatorek, innym razem przygotowałam stolik z poczęstunkiem na przerwę, jeszcze innym powiesiłam plakaty na ścianie. I to wszystko. SERIO.

Chyba jedynym pozytywnym dniem była sobota 5. stycznia, kiedy pojechaliśmy na cały dzień do Alhamy, jakąś godzinę drogi od Granady. Cudowne było to, że przewodnik wyznaczył mi wspaniałą rolę ZAMYKANIA całej grupy. (Serio to doceniam, bo ja się źle czuję w tłumie, szczególnie jeśli tłum ma 17-19 lat, więc wolę się trzymać bardzo z tyłu i sobie słuchać muzyki.) Odkryliśmy też z Marcim i jego dziewczyną Aisling opuszczony, zrujnowany młyn oraz ruiny kościoła, gdzie oczywiście musieliśmy wejść. Tak, zdjęcia w tym poście pochodzą właśnie stamtąd. 😉

fot. Marci Gorka

Nie taki EVS piękny

Ale poza tym zaczynałam być wściekła na całą tę sytuację. Nie tylko z powodu braku zadań podczas całego eventu. OGÓLNIE. Byłam wściekła na to, że codziennie przyjeżdżam na spotkania, gdzie zupełnie nie mam nic do roboty; że nawet nie mamy grafiku na kolejne tygodnie i nie wiemy kiedy mamy być dostępni, a kiedy możemy mieć weekend; że jak nas proszą, żebyśmy dali propozycje warsztatów czy ogólnie eventów, które możemy zorganizować, to potem słyszymy, że 8/10 nie zrobimy, bo nie znamy hiszpańskiego.

Więc powiedzieliśmy, że w naszych lokalnych organizacjach brak znajomości polskiego/węgierskiego/tureckiego to nie problem, bo są lokalni wolontariusze, którzy zawsze pomagają w tłumaczeniach. Ale jak zapytaliśmy czy może tacy by się też w Granadzie znaleźli, to usłyszeliśmy „a co taki wolontariusz będzie z tego miał?”

Ręce mi wtedy opadły. Jak to co będzie z tego miał? A czy ideą wolontariatu nie jest danie czegoś od siebie, pomoc innym, a w zamian uczenie się od nich, wyciąganie indywidualnych wniosków i lekcji z całej sytuacji?  Nie miałam argumentów na takie przedstawienie sprawy, szczerze mówiąc nawet nie chciało mi się ich mieć. Straciłam zapał.

A może jestem… za stara?

Taka mnie też naszła rozkmina, czy aby na pewno człowiek w wieku 30 lat jeszcze powinien brać udział w wolontariatach. Przynajmniej takich długoterminowych. No, bo wiecie – jak się ma 30 lat to już się raczej jest na swoim, ma pracę, jakąś wizję życia (mniej więcej?) i ukształtowany charakter. A może to nie chodzi o wolontariat ogólnie, tylko o organizację tutaj? Albo OBA?

Potrzebuję grafiku, deadlinów i przede wszystkim czuć, że to co robię ma sens. No, a jak ktoś mi nie daje grafiku, tylko zaskakuje mnie tuż przed snem, że hej, jutro mamy spotkanie, nie mówi na kiedy skończyć to czy tamto, narzuca mi bycie spontaniczną (a ja jeśli chodzi o pracę nie potrafię być spontaniczna, ja muszę sobie zaplanować spontaniczność wcześniej…), to się wkurzam, buntuję i miotam na wszystkie strony.

Muszę jakiś schemat, według którego mogę działać. W listopadzie w ogóle doszłam do momentu, że moja rutyna, czyli praca z samego rana, się zupełnie posypała. Mam dość ciemny pokój, w tym kraju w ogóle robi się jaśniej później niż u nas (o 7 rano to jest jeszcze czarna noc, i nie dlatego, że jest zima…), w ogóle nie wiem nad czym mam pracować i nagle okazuje się, że wstaję prawie o 12, a do pracy siadam o 15. JAK ŻYĆ?

fot. Marci Gorka

Po tej wymianie młodzieżowej się wkurzyłam. Wsiadłam w autobus i pojechałam sobie w siną dal na kilka dni ogarnąć się z myślami.

No i pierwszą moją myślą było, żeby rzucić to wszystko w pizdu. Czy ja chcę robić rzeczy, które mnie stresują i wkurzają? Które nie sprawiają mi radości? Nie.

Jakiś czas temu postanowiłam, że nie będę robić w życiu nic, co nie sprawia mi frajdy. Życie jest po prostu za krótkie, żeby marnować je na nieprzyjemności.

Dlaczego w ogóle zdecydowałam się na wolontariat? Bo myślałam, że będzie wyglądać to choć trochę tak, jak w naszej lokalnej Fundacji EBU. Bo chciałam dać coś od siebie w nowym kraju, nowym ludziom. No, ale tutaj to tak nie wygląda. Tutaj panuje wielki hiszpański chaos i wszystko jest w rytmie mañana.

Druga szansa

Ogarnęłam się z myślami, wróciłam i na spotkaniu w organizacji w Granadzie powiedziałam, że potrzebuję konkretnego grafiku i deadlinów co ma być na kiedy zrobione. JUŻ, TERAZ. Więc dostałam listę eventów, w których mamy brać udział do końca maja oraz grafik na styczeń (na luty jeszcze nie, ale przycisnę ich pod koniec miesiąca, bo chcę trochę pojeździć po Andaluzji i znowu nie wiem kiedy mogę).

Nie rzucam (jeszcze?) tego wolontariatu. Daję drugą szansę organizacji, żeby wzięli pod uwagę moje potrzeby, i sobie, żeby się w tej hiszpańskiej codzienności na nowo odnaleźć.

Praktycznie codziennie, odkąd wróciłam z mojego buntowniczego wyjazdu i dostałam grafik, pracuję nad moją rutyną (budzę się o 8! ale ciągle jest czarna noc…) i jestem dużo bardziej produktywna, czego dowodem są ostatnie posty. 😉 Mam mnóstwo energii, działam, piszę posty, pomagam w organizacji wyjazdów, pracuję nad planem bloga na 2019 i w ogóle jestem dużo bardziej zmotywowana i produktywna.

A pamiętajcie, że produktywna Hanna to szczęśliwa Hanna 😀

Nie panikuję, nie daję się zaskakiwać. Działam codziennie według planu. Ktoś ma do mnie jakąś wiadomość last minute? Sorry, nie ma mnie, trzeba było uderzać wcześniej.

Czuję się z tym świetnie. A jak się okaże, że to tylko chwilowe i jednak w kolejnych miesiącach moja organizacja znowu da ciała z grafikami, to wtedy będę się zastanawiać co robić. Do końca projektu mam w sumie tylko cztery miesiące. Najwyżej będę im w kółko truć dupę, żeby dali mi grafik. Albo… znowu zbuntowana wsiądę w autobus i pojadę w siną dal. 😛

fot. Marci Gorka