Naszą podróż do domu z Gruzji liczymy od miasta Kars we wschodniej Turcji, gdzie zwiedzaliśmy jeszcze Ani – upadłą stolicę Armenii. Od Kars do Międzyrzeca Podlaskiego, gdzie wysiedliśmy, kiedy nasz transport skręcał na Brześć, jest ok. 3500 km. Nam udało się tę odległość pokonać w 7 dni. I z tego, co wiemy, nie jest to nic nadzwyczajnego, ale zupełnie normalnego. Po prostu tak sprawnie działa autostop w Turcji!

Oczywiście proponujemy mapę dowolnie powiększyć. 😉

[googlemaps https://maps.google.pl/maps/ms?msa=0&msid=216700288150528656298.0004e4ebc80815bc7a458&hl=pl&ie=UTF8&t=m&ll=46.255847,31.508789&spn=14.588232,28.125&z=5&output=embed&w=640&h=480]
Legenda:
– niebieski – Kars – Salim: ok. 50 km z dwoma Turkami
– czerwony – Salim – Giresun: ok. 525 km z Altanem
– zielony – Giresun – Merzifon: ok. 310 km z Mahmetem
– fioletowy – Merzifon – Stambuł: ok. 680 km z Ömerem
– czarny – przez Stambuł Azja – Europa: ok. 20 km z dziwnym Turkiem
– błękitny – przez Stambuł: ok. 10 km taksówką
– żółty – Stambuł – Belgrad: ok. 930 km z Cezarem
– zielony – Belgrad – granica serbsko-węgierska: ok. 240 km z kolejnym dziwnym Turkiem
– pomarańczowy – granica serbsko-węgierska – Międzyrzec Podlaski: ok. 890 km z dwoma Serbami

Powrót nie rozpoczął się niczym nadzwyczajnym. Możemy nawet powiedzieć, że wręcz przeciwnie, bo na dzień dobry zdążyliśmy się trochę zirytować.

Staliśmy na trasie z kartką z nazwą miejscowości Erzurum i nagle, nie wiadomo skąd, kilkanaście metrów przed nami pojawił się jakiś facet, który też łapał stopa.
– Przepraszam bardzo – żąchnęłam się – czy on nie wie, że jeśli my byliśmy tu pierwsi, to powinien ustawić się za nami?
– Nie spodziewałbym się tego – odparł Sebastian i łapał dalej.
Wreszcie facet podszedł do nas, oznajmił po turecku, że też jedzie do Erzurum (albo tak nam się wydawało) i… stanął obok Sebastiana. Wymieniliśmy tylko spojrzenia mówiące: No, chyba sobie gościu żartujesz!, zabraliśmy plecaki i przenieśliśmy się 200m dalej. Łapanie stopa w trzy osoby może trwać wieki, a poza tym już nie lubiliśmy tego faceta.

Za chwilę zatrzymał się po niego traktor, a nas dwóch Turków podwiozło do miejscowości Salim, ale zamiast zatrzymać się na drodze, stwierdzili, że po prostu zawiozą nas na autobus do Erzurum. Podnieśliśmy wrzask, że autobus nie wchodzi w grę i że podróżujemy przecież autostopem.

Po kilku tygodniach stopowania w tym regionie zdążyliśmy się już nauczyć, że kiedy komuś takie pomysły przychodzą do głowy, trzeba reagować szybko i głośno, a najlepiej sprawiać wrażenie trochę spanikowanego. Wtedy szybciej się zatrzymają. Na początku tłumaczyliśmy kulturalnie, że dziękujemy, ale nie, my podróżujemy autostopem i nie chcemy jechać na autobus, bo nie mamy pieniędzy bla bla bla, a kierowca zazwyczaj jadąc dalej słuchał z zainteresowaniem, pytał dlaczego, próbował przekonywać, że przecież łatwiej jest autobusem, a jak słyszał, że nie mamy dziengów, to dziwił się, bo przecież musimy coś jeść. A kiedy wreszcie dał się przekonać i zatrzymał samochód, to byliśmy już w centrum miasteczka i kombinowaliśmy znowu jak najszybciej się stamtąd wydostać, co było mocno irytujące w tym upale i pod ciężarem plecaków.

Tak więc szybko daliśmy Turkom do zrozumienia, że nie chcemy do miasta i wysadzili nas na drodze, gdzie więcej było gęsi niż samochodów. Ale nawet tutaj pierwszy samochód zatrzymał się już po kilkunastu minutach. Była to zdezelowana cysterna.
– Erzurum? – zapytał Sebastian pokazując na mapę.
Evet, evet! Erzurum! – odparł starszy kierowca pokazując w uśmiechu kilka pojedynczych złotych zębów. Przy takim braku w uzębieniu nawet nie można było powiedzieć, że był szczerbaty. On był po prostu bezzębny.
Ale nie było to dla nas problemem. Ważne, że jechał do Erzurum!
Kierowca miał na imię Altan i cały czas do nas mówił. Opowiadał z przejęciem różne historie, anegdoty i żarty, których treści mogliśmy się tylko domyślać, bo Altan nie znał żadnego języka oprócz tureckiego.

Z tymi językami to też jest ciekawa sprawa. Mieliśmy w minisłowniczku kilka zwrotów i użytecznych słówek po turecku, a Sebastian do tego w stopniu zaawansowanym posługuje się językiem rąk, czyli po prostu pokazuje to, co chce powiedzieć. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że każdy go rozumie. Nie mam pojęcia jak on to robi, ale jest w tym naprawdę dobry.

I tak dowiedzieliśmy się, że nasz kierowca jedzie nie tylko do Erzurum, ale aż do Giresunu, czyli lepiej dla nas. Wytłumaczyliśmy, że byłoby super, gdyby zostawił nas przy jakiejś plaży, to wtedy sobie przenocujemy i rano będziemy łapać dalej. Nie byliśmy tylko pewni, czy Altan zrozumiał, chociaż przytaknął, ale on przytakiwał na wszystko.

Mieliśmy jeszcze jeden problem: z pospiechu zapomnieliśmy wymienić walutę. Praktycznie byliśmy bez pieniędzy, bo jak nazwać 23 liry (ok. 45 pln) w portfelu dla dwóch osób, które miały wystarczyć na całą drogę przez Turcję?

Ale okazało się, że słynna turecka gościnność jest wszędzie, nie tylko w domach. Altan cały czas nam coś kupował: ciasteczka, bułeczki czekoladowe, coca-colę. Byliśmy już nieźle przesłodzeni (znasz to uczucie, kiedy jedzenie rośnie w ustach i czujesz, że już nie możesz?), ale za bardzo nie dało się odmówić, bo kiedy Altan widział, ze coś zjedliśmy, to natychmiast otwierał następną paczkę i dosłownie wciskał jedzenie w nasze ręce, a potem patrzył, czy jemy. Po drodze (na szczęście!) zatrzymał się w knajpce, gdzie zamówił nam na obiad grillowaną, świeżą rybkę i czaj. A potem jeszcze kupił nam na kolację melona i piwo.

I co najważniejsze: zrozumiał naszą prośbę o plażę. Zostawił nas w genialnym miejscu, gdzie na nocną pauzę stawali także kierowcy tirów, a my rozłożyliśmy się trochę niżej na piaszczystej części plaży między wielkimi kamieniami. Ponieważ było już ciemno, nikt nie widział, że tam zamierzaliśmy przenocować. A my nawet nie rozbijaliśmy namiotu. Po prostu ubraliśmy się w bieliznę termoaktywną (dodatkowo do śpiworów włożyliśmy polary, gdyby w nocy było chłodniej) i położyliśmy pod rozgwieżdżonym niebem. Sebastian przyznał, że o czymś takim zawsze marzył. 😉

Następnego dnia szybka pobudka, śniadanie i stanęliśmy na drodze z kartką tym razem z nazwą Samsun.
Nie minął nawet kwadrans, a już siedzieliśmy w kolejnym tirze z Mahmetem, który jechał do Samsunu po towar, a potem na południe, prawie do Kapadocji. Powiedział, że zostawi nas w Merzifonie, skąd jadą tiry na Stambuł. Idealnie!

Z Mahmetem tez nie umarlibyśmy z głodu. Najpierw zafundował nam pyszne śniadanie. Po prostu rozłożył na ziemi ręcznik i wyłożył na niego sery, chleb, turecką nutellę i trochę pomidorów i ogórków. Niby nic specjalnego, ale w pewnych warunkach takie najprostsze posiłki smakują najlepiej. I podczas tego śniadania Mahmet zapytał mnie pokazując na moje oczy:
– Lens? Oridżinal?
– Oridżinal! – odparłam ze śmiechem.
– Oooooo! Super! – zachwycił się Mahmet i pogratulował Sebastianowi. 😀

Później zastanawialiśmy się, co wpłynęło na nasz tak szybki powrót do domu i że właściwie nie mieliśmy problemów z łapaniem samochodów. Mój typ urody, który wyróżniał się w tłumie i przyciągał wzrok prawie wszystkich? Fakt, że podróżuje chłopak i dziewczyna, czyli tak naprawdę kombinacja budząca największe zaufanie? Czy może to, że po prostu wyglądaliśmy schludnie i sympatycznie?
Później stwierdziliśmy, że jednak wszystko na raz. 🙂

Z Mahmetem także dogadywaliśmy się tylko po turecku. Byliśmy już tak tym przesiąknięci, że nie sprawiało nam to najmniejszego problemu. W Samsunie pojechaliśmy odebrać towar, czyli jakieś wielkie rury. Ja miałam siedzieć cicho w kabinie (gdzie było ponad 40 st. Celsjusza…), bo szef-problem, firma-problem. Sebastian w tym czasie pomagał ładować naczepę, a towarzyszyły mu moje myśli, że przecież nie mamy na coś takiego ubezpieczenia, a jak któraś z tych wielkich rur na niego spadnie, to jak niby wytłumaczymy, co robiliśmy na terenie jakiejś fabryki i zajmowaliśmy się zdecydowanie nie wypoczynkiem jezusmariajezusmariajezusmaria! Nic na szczęście się nie stało i po jakiejś godzinie, półtorej jechaliśmy spokojnie dalej.

Późnym popołudniem dojechaliśmy do Merzifonu, gdzie Mahmet postawił nam köftę (takie mięsne kuleczki) i spotkał znajomego kierowcę Ömera. Ten akurat jechał na Stambuł i chętnie zgodził się nas podrzucić. Za dwie godziny co prawda robił pauzę na noc, ale w końcu od tego mieliśmy namiot, żeby takimi rzeczami się nie przejmować.
Dla Ömera jednak nie bylo problemu, żebyśmy nocowali z nim kabinie (my na dole, on na górze). Jak sam stwierdził – i to nie raz – problem jok! Mieliśmy (być może jedyny raz w życiu) okazję przenocować w tirze 😀

z Ömerem

Następnego dnia już koło południa byliśmy na postoju pod Stambułem. Obok przebiegała autostrada, więc łapanie stopa na drodze nie wchodziło w grę. Ale przecież problem jok! Zaczęliśmy po prostu pytać kierowców, którzy akurat robili postój, kto z nich za chwilę jedzie w stronę miejscowości Edirne tuż przy granicy z Bułgarią.

Zaoferował się jeden. Nie jechał akurat tirem, tylko lawetą, więc wielki plecak Sebastiana przypiął pasem na zewnątrz. Nigdy jeszcze tak go nie wieźliśmy. 😉

Nasz kierowca jednak okazał się trochę dziwny. Najpierw wytłumaczył nam po turecku, że teraz jedzie na drugą stronę Stambułu na nocleg, a do Edirne rusza dopiero nazajutrz. Potem pytał nas czy jesteśmy małżeństwem, a kiedy przytaknęliśmy zrobił rozczarowaną minę. A potem zadzwonił do jakiejś kobiety, która po angielsku zaprosiła nas do siebie w gościnę, a po chwili, kiedy się zgodziliśmy, zaczęła zadawać mi dziwne pytania, np. ile mam lat i czy jestem już żoną. Odpowiedziałam jej, ale jej zawiedziona reakcja włączyła mi w głowie czerwoną lampkę. Ani te pytania, ani wzrok kierowcy, który patrzył na mnie prawie cały czas, nie wyglądały zachęcająco. Szybko powiedziałam jej, że jednak dziękujemy za gościnę, ale chcielibyśmy już dzisiaj dojechać do Edirne i nie możemy tracić czasu. Nie mam pojęcia, czy trochę nie spanikowałam, ale wyznaję jedną złotą zasadę: zawsze w podróży słuchaj swojej intuicji. Jeśli przed czymś cię ostrzega, to nie robi tego dla żartu i lepiej wtedy się wycofać, niż później żałować.

Następnie wypadki potoczyły się bardzo nie po naszej myśli, ale z drugiej strony stwierdziliśmy, że to nie stało się bez przyczyny.

Ledwo przejechaliśmy przez cieśninę Bosfor, czyli byliśmy już w Europie, a nasza laweta zjechała na pobocze i zatrzymała się. Kierowca dał do zrozumienia, że zaraz skręca i tu musimy wysiąść. Kiedy ten odjechał, dopiero zrozumieliśmy, w jak beznadziejnej sytuacji się znaleźliśmy.

Staliśmy na poboczu autostrady w 12-milionowym Stambule, którą pędziło czterema pasami z prędkością ponad 100 km/h morze samochodów. Żeby było śmieszniej, na Edirne prowadziły dwa pasy po drugiej stronie drogi. Nikt z tych kierowców nie zdążyłby nawet zastanowić się, czy chce nas zabrać, a o zatrzymaniu się w ogóle nie było mowy. Mogliśmy tu stać i łapać godzinami, a i tak pewnie prędzej czy później przyjechałaby policja.

Policja jednak nie przyjechała, ale za to zjawiła się pusta taksówka. Sebastian wytłumaczył, że chcemy się wydostać na koniec miasta.
50 lira – rzucił taksówkarz.
– No to do widzenia, bo tyle nie mamy.
– Ile macie?
– To wszystko… – Sebastian wyjął z portfela 20 lir.
Turek chwycił banknot, bez pytania wsadził paluchy do przegródki z drobniakami i wyciągnął 3 ostatnie liry.
– Wsiadajcie.
Jechaliśmy kawałek, po czym taksówkarz skręcił do miasta.
Otogar Edirne – powiedział.
Co?! Przecież otogar to dworzec autobusowy!
Otogar nie! Hayir otogar! Hayir lira! Otoban! Autostop! – znowu zaczęliśmy tłumaczyć w panice, że nie chcemy na dworzec, bo nie mamy pieniędzy i musimy wrócić na autostradę (dobrze, że akurat znaliśmy te słówka po turecku :P).
Taksówkarz trochę się zmieszał, ale po chwili byliśmy z powrotem na otobanie. Tym razem trafiło nam się jeszcze lepsze miejsce: między dwoma rozjazdami. Z lewej 4 pasy (w tym dwa najdalej po lewo na Edirne), z prawej 2 pasy, a my stoimy na środku zdruzgotani. Z deszczu pod rynnę. Taksówkarz powiedział coś po turecku z uśmiechem, co znaczyło na pewno: Żegnajcie, frajerzy z Polski, zabieram wam ostatnie liry, a wy sobie sterczcie tu na środku tej autostrady hehehe! Cóż, mógł nas przecież zostawić w mieście.

Chciało mi się płakać. Czas mijał, słońce schodziło coraz niżej, a my ciągle tkwiliśmy w Stambule! Do tego zostaliśmy dosłownie ograbieni z ostatnich pieniędzy!
– Chodź – powiedział Sebastian zakładając plecak – pójdziemy tym pasem zieleni, aż znajdziemy jakieś dobre miejsce do łapania.
Szliśmy może ze 300-400 metrów, kiedy zauważyliśmy, że nagle wszystkie samochody zaczynają zwalniać.
Światła? Na autostradzie?
Nie, to… stłuczka!
Szybko wyciągnęliśmy kartkę z napisem Edirne i może po pięciu minutach młody kierowca tira, który był na trzecim pasie od nas pokazał, że tam właśnie jedzie. Krótka wymiana gestów, czy możemy się zabrać i już biegliśmy przez autostradę wstrzymując toczące się powoli auta. No co za szczęście! 😀

Sezar (nie wiemy, jak pisze się jego imię, dlatego będziemy zapisywać tak, jak się je wymawia) spadł nam z nieba. Powiedział, że jedzie do Belgradu, a potem odbija na Chorwację i dalej na Niemcy. I pozwolił nam jechać ze sobą! 🙂

Nie wiemy dlaczego, ale do tej pory wspominamy go jako najbardziej sympatycznego kierowcę, z którym jechaliśmy. Trochę milczący, ale ciągle uśmiechnięty w taki przyjazny i ciepły sposób. I też oczywiście dzielił się z nami wszystkim, co miał. 🙂 Na przykład mieliśmy okazję jeść z tej „szafy” pod naczepą, w której kierowcy wożą prowiant. Nie spodziewałam się, że tam mieszczą się takie dobrodziejstwa! Wreszcie coś więcej niż sam chleb i ser! 🙂

Dojechaliśmy razem do granicy z Bułgarią, gdzie staliśmy w sumie 12 godzin. Sezar z doświadczenia wiedział ile czasu tam spędzimy, więc od razu, jak tylko stanęliśmy w kolejce za innymi tirami, wyciągnął ze schowka coś, co kształtem przypominało jakiś wielki czarny toster. Podłączył go i wtedy okazało się, że to dvd. 😀 Najpierw oglądaliśmy film Braveheart po turecku, a potem horror w stylu rżnij i siekaj, oby krew się lała strumieniami, w którym oczywiście były sceny łóżkowe (Sezar pytał Sebastiana czy przełączyć :D) i do końca życia zapamiętam, że evet po turecku znaczy 'tak’. 😀

Kiedy dojechaliśmy do kontroli paszportowej, oficer dyżurny powiedział, że niestety, ale my musimy przejść piechotą. Więc zostawiliśmy u Sezara rzeczy, wróciliśmy się (może 500m, a może więcej?) do rozjazdu na samochody ciężarowe i osobowe, poszliśmy znowu te 500m do bramek dla osobowych, przeszliśmy, poszliśmy dalej, też nie wiadomo jak daleko, przekroczyliśmy granicę Bułgarii, skręciliśmy do miejsca, gdzie wyjeżdżają w trasę tiry i… wtedy sobie uświadomiliśmy, że nasz kierowca jest jeszcze przy granicy tureckiej! Była noc, gorąco, a my wszystko, nawet głupią wodę, mamy u Sezara, a sami jesteśmy już w Bułgarii!

Podeszliśmy do trzech celników bułgarskich i wytłumaczyliśmy im całą sytuację.
– Czy możemy wrócić, żeby odnaleźć naszego kierowcę? – spytałam.
– A jesteście pewni, że nie jest już w Bułgarii?
– Tak, sprawdziliśmy tamte tiry, nie ma go jeszcze tutaj.
– Dobrze, idźcie.
O, kurczę! Myśleliśmy, że dwie osoby biegające w środku nocy po granicy ściągną na siebie kłopoty, a tu proszę, jaka niespodzianka.
Zawołał nas jeszcze do siebie jakiś oficer, który pracował przy wadze, sprawdził nasze dokumenty i puścił nas dalej.
Zadowoleni wróciliśmy na pas ziemi niczyjej i… przeraziła nas ilość tirów, w które mieliśmy wkroczyć. Przed nami było siedem rzędów tych potworów ustawionych jeden za drugim. Było ich tu może 100, a może 200…
Trudno, nie ma rady. Trzeba sprawdzać.
Biegaliśmy między nimi i szukaliśmy Sezara.
– Pamiętasz jakieś cechy charakterystyczne, oprócz tego, że był duży i biały?
– Na przedniej szybie i z tyłu miał napisane Masallah.
– I biało-niebieska naczepa.
– I ręcznik papierowy leżał na półce za szybą.
I po jakichś 15 minutach dosłownie na niego wpadliśmy. Sezar powiedział, że już się zaczął martwić, bo czekał na nas wcześniej, ale dobrze, że jesteśmy. 🙂

Zarówno granica, jak i przejazd przez Bułgarię to dla kierowców tirów koszmar. Chyba nie ma bardziej skorumpowanego państwa w całej Unii. Najpierw na granicy daje się strażnikom i celnikom łapówki w wysokości 1-2 euro (ci po takiej jednej nocy mają niezły utarg) i to bez żadnego krycia się. Normalnie, prosto do ręki. A potem na trasie do Serbii są cztery stałe miejsca, gdzie zatrzymuje drogówka na kontrolę. Policja się nie bawi w jakieś tam drobniaki, bierze po prostu 20 euro. Sezar na każdą łapankę miał przygotowane pieniądze. Zatrzymali nas jednak tylko tuż za granicą, więc tym razem udało się zaoszczędzić.

Pod Belgradem na postoju Sezar zagadał z innymi kierowcami, którzy jechali z Turcji i od razu załatwił nam transport do Budapesztu. Ale ten kierowca już nie był taki cudowny. Zdecydowanie wpadłam mu w oko i robił sobie takie żarty, że niby zawiezie nas, ale za całusa… Jakoś jednak dowlekliśmy się z nim do granicy serbsko-węgierskiej, gdzie czekaliśmy na niego godzinę w umówionym miejscu. Taki transport do samego Budapesztu po prostu nie mógł nam uciec!
Ten wytoczył się z przejścia granicznego i mówi:
– Jadę na przerwę 25-godzinną, więc nie mogę was teraz zabrać. Ciao! – i pojechał.
Staliśmy chwilę z kartką na Budapeszt na drodze, ale tutaj jeździły tylko osobówki wyładowane wracającymi z wakacji rodzinami i kołami dmuchanymi. Sytuacja nie do śmiechu, trzeba było łapać znowu tiry. Na szczęście kilometr dalej jest stacja benzynowa. Tam na pewno kręcą pauzę.

Na tej stacji po raz pierwszy od Kars wydaliśmy pieniądze na jedzenie. Kupiliśmy sobie kanapki i piwo, rozłożyliśmy namiot za tirami, a z rana, po cepeenowym śniadaniu, zaczęliśmy pytać kierowców kto z nich jedzie na Budapeszt. Wielu robiło postój 25 h, a poza tym był jeszcze jeden problem – w Unii nie mogli nas we dwójkę wziąć do jednego tira. Musieliśmy się rozdzielić! Z tym był problem, bo nie znaleźliśmy jeszcze dwóch kierowców, którzy jechali w naszą stronę.
W końcu podchodzimy do jakiegoś Serba:
Kuda wy jedziecie?
– Budapeszt.
– Sami?
– Mój kolega stoi jeszcze na granicy, będzie tu za 15-20 minut.
– A można z wami? Na dwa tiry?
– Nie ma problemu.
– A potem kuda jedziecie?
– Rzeszów.
O, Jezu. Rzeszów! Polska!
Nie potrafię nawet opisać, jakie to było uczucie. Radość, ulga, że już zaraz będziemy w domu.

Nasi kierowcy jechali na Moskwę przez Brześć. Zostawili nas w Międzyrzecu Podlaskim, 100 km od Mińska Mazowieckiego. Zadzwoniliśmy po mojego tatę, żeby po nas wyjechał. Dłużej byśmy tu łapali, niż czekali na niego. Poza tym 100 km od domu, to właściwie już dom. Przejechaliśmy 3500 km. Żaden wstyd poprosić kogoś bliskiego, żeby po nas wyjechał.

Kiedy weszliśmy do domu, po 30 dniach od wyjazdu, poczuliśmy się dziwnie. Nasze mieszkanko nagle wydało się takie duże. Woda taka ciepła, a łóżko takie wygodne. I lodówka była pełna! (Ach, te mamy! :)) Ale, że już? Że koniec? Doszło jeszcze jedno uczucie: satysfakcja. Udało się! 30 dni w podróży, w sumie ponad 6 tysięcy przejechanych kilometrów, z czego większość autostopem, spanie na dziko pod namiotem, a do tego zmieściliśmy się w założonym budżecie. Były momenty zwątpienia i kryzysy, ale zdecydowanie dużo więcej było zachwytów i radości.

To był nasz najlepszy wyjazd. Wymarzona, nietypowa, nieoklepana podróż poślubna. 🙂