Przykro mi, nie mogę cię przenocować, mam nadzieję, że to nie problem. Stefano – przeczytałam smsa od mojego potencjalnego couchsurfera akurat w momencie, gdy pociąg wtaczał się na stację w Nicei. Problem? Nie, skądże. Przecież to tylko kolejne duże miasto na mojej trasie, którego w ogóle nie znam!

Wyciągnęłam z plecaka przewodnik i znalazłam nazwę zapisanego przed wyjazdem hostelu, po czym na dość ogólnej mapie próbowałam znaleźć do niego drogę. Niedobrze, pomyślałam, trzeba mieć jakiś plan B, gdyby tu nie było miejsc. Pomijam fakt, że to właśnie miał być mój plan B na wypadek braku coucha… Dziwnie spokojna (jak do tej pory Opatrzność nade mną czuwała, czemu teraz miałoby być inaczej?) zadzwoniłam do koleżanki (Szybko! Szukaj hosteli! Wyślij adresy smsem! Cześć, bo płacę!) i ruszyłam na poszukiwanie kafejki internetowej.

Przez chwilę miałam wrażenie, że jestem w mieście widmo. Na ulicach ani żywej duszy, a wszystkie kafejki jakie mijałam były zamknięte, a drzwi do nich obdrapane albo zabite deskami. Trochę niepewnie krążyłam między kamienicami skręcając w kolejne ulice – oby w stronę promenady – aż wreszcie ją zobaczyłam! Kafejkę, która była chyba otwarta, a z zewnątrz nie wyglądała jakby kręcono tutaj film o wojnach gangów. Pchnęłam nieśmiało drzwi i przy delikatnym brzdęknięciu – a jakże – futrynowego dzwoneczka weszłam do środka.

W pomieszczeniu panował półmrok i ogromny bałagan. Zaczęłam się nawet zastanawiać czy na pewno dobrze trafiłam, bo wśród sterty gazet, kawałków mebli, kaset magnetofonowych, taśm, wiertarek, drabin i innych mniej lub bardziej nadających się do sprzedania (czy to na pewno był sklep?) przyrządów nie widać było żadnego komputera.
– Oui? – zza regału z płytami winylowymi wychylił się opasły Francuz w granatowej flanelowej koszuli, jednej z tych, które kobiety uwielbiają u facetów.
– Eeeeee Internet? – popisałam się swoją znajomością francuskiego.
Francuz wskazał mi niedbale ręką ukryte za stertą wszystkiego i niczego biurko. Jego mina mówiła „u mnie jest wszystko”. Jestem pewna, że gdybym poprosiła, dostałabym też zwłoki w stanie daleko posuniętego rozkładu. Na pewno miał takie w magazynie. O ile magazyn był mu potrzebny do czegokolwiek.

Przysiadłam na zakurzonym krześle tuż przed komputerem podobnym trochę do tego, który dostałam w prezencie od dziadka z okazji Pierwszej Komunii, a Pan Flanelowa Koszula postukał palcem w cennik: 5 minut – 1 euro, 15 minut – 2 euro, 30 minut – 3 euro. Nie marnując czasu wyszukałam 6 hosteli położonych jak najbliżej starówki i plaży, uiściłam należność i szybko opuściłam lokal. Mimo wszystko ciągle w głowie miałam wizję, że przy akompaniamencie futrynowego dzwoneczka pojawia się trzech facetów w garniturach i odbierają od Pana Flanelowej Koszuli trumnę z ciałem. Z filmów wiem, że przypadkowi świadkowie są eliminowani. Szczególnie, gdy w okolicy nie widać żywej duszy.

Popędziłam w stronę pierwszego hostelu Villa Saint Exupery położonego 5 minut od plaży i na skraju samej starówki.
– Macie wolne miejsce w najtańszym pokoju? – spytałam dziewczynę w recepcji, kiedy tylko trzech Amerykanów odeszło na bok robiąc mi miejsce.
Mieli. Kamień spadł mi z serca. Był czwartek, postanowiłam zostać do niedzieli.

W pokoju rzuciłam plecak na jedno z szesnastu łóżek, szybko wzięłam najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyłam na samotną eksplorację miasta oraz – co było priorytetem – po coś do jedzenia.
Nie wiem czy jestem zbyt leniwa, czy głód zwyciężył, ale znowu skończyłam w McDonald’s. Tym razem na promenadzie. Z perspektywy czasu trochę tego żałuję. Chyba dużo lepiej smakowałoby coś lokalnego, a nie tłusty zapychacz, którego mogę dostać w domu. I na pewno zapłacę mniej niż 7 euro za zestaw!
Na przykład taki kawałek sera, szynki i bagietka, a wszystko to konsumowane bez pośpiechu na plaży. Czego chcieć więcej? Takie proste, a zarazem takie oryginalne!

Zeskanowałam wzrokiem mapę starówki i postanowiłam, że po prostu się tam zgubię. Najedzona, z noclegiem i piękną pogodą – czyli podstawowe potrzeby z piramidy Maslowa zostały zaspokojone – mogłam sobie pozwolić na gubienie się wśród kolorowych nicejskich zaułków. Nikt nie próbował nic sprzedać na siłę i nie czułam na sobie nachalnych spojrzeń emigrantów. Jedynym tylko minusem był tłum turystów, szczególnie niemieckich. Ale stara Nicea podobała mi się tak bardzo, że nie zwracałam na nich najmniejszej uwagi, co w moim przypadku jest naprawdę wielką przemianą, bo zazwyczaj stronię od tłumów.

Po około godzinie bezcelowego włóczenia się wciąż po tych samych miejscach, wyjęłam wreszcie mapę i ruszyłam na odkrycie tych, do których „przypadkowo” nie udało mi się trafić. Cała starówka wydawała się być schludna, odnowiona, kolorowa… Nie dziwne więc, że ciągnie tam Niemców i Amerykanów, dla których Nicea jest must-see zaraz obok Paryża i Rzymu podczas ich podróży po Europie.

Nie dziwne też, że Francuzi patrzą na turystów jak na robaki. Żadnego uśmiechu i ten pełen pogardy wyraz twarzy… Piękne miasto z niepięknymi ludźmi.

Jak to zwykle bywa, kiedy opadła już euforia i spojrzałam trzeźwym okiem na otaczającą mnie rzeczywistość, przestałam się zachwycać. Starówka, chociaż bardzo ładna, przestała być naturalna. Była… plastikowa. Zadbana aż za bardzo. W każdej kamienicy był sklep z pamiątkami albo restauracja orientalna, gdzie średniej wielkości danie kosztuje ponad 30 euro. Z jednej strony zakochałam się w promenadzie, kolorach, okienniczkach, galeriach sztuki (a tych tam pod dostatkiem!), porządkiem, ale z drugiej czułam, że to wszystko jest bardzo naciągane i pod publikę. Jak wyglądałaby starówka w Nicei, gdyby nie turyści z bogatego Zachodu, mogę sobie tylko wyobrażać.


Znużona trochę perfekcyjnością starego miasta i arogancją Francuzów wróciłam do hostelu, gdzie popijając Desperadosa z innymi backpackerami oglądałam w świetlicy disneyowskiego Dzwonnika z Notre Dame. Tak z nudów, też niezła rozrywka przed snem.

Jak się okazało następnego dnia, w naszym hostelu organizowano bezpłatne zwiedzanie Nicei. Pomyślałam, że to świetna okazja do zawarcia nowych znajomości i nie pomyliłam się. Zobaczyłam kilka fajnych miejsc, z których najbardziej podobał mi się targ kwiatów i owoców, usłyszałam parę zabawnych historii, a po mieście oprowadzał nas mieszkający na stałe Brytyjczyk z bagietką jako znakiem rozpoznawczym. Wycieczka zakończyła się piknikiem na wzgórzu z cudownym widokiem na panoramę miasta i nadmorski bulwar oraz pytaniami czym się różni Polska od Rosji (to od kolegów z Ameryki Północnej). A później wybrałam się z kolegą do Monaco, ale o tym innym razem.

W Nicei zostałam w sumie do poniedziałku. Zwiedziłam Monaco, Cannes, poznałam świetnych ludzi z Kanady, USA, Nowej Zelandii, Nepalu, Niemiec… Pływałam w ciepłym październikowym morzu, jadłam francuski lunch na plaży i kolację w jednej z tysiąca restauracji. Ale chyba najlepiej smakowało hostelowe piwo, za które w happy hour płaciło się tylko 1 euro. I te wszystkie hostelowe wieczory! Może mało lokalne, a bardziej globalne, ale takie właśnie międzynarodowe spotkania uwielbiam. Nowe spojrzenie, świeże myślenie… I nie żałuję żadnego wydanego euro!

A czy chciałabym zamieszkać w Nicei? Nie wiem, ten wszędzie obecny plastik i ceny trochę mnie przerażają… Ale może jakiś kurs francuskiego? :>