Naszą podróż można podzielić na dwa etapy. Pierwszy to objazdówka dookoła Gruzji i Armenii – dużo zwiedzania, poznawania kraju i ludzi. Trwało to 24 dni i ciągnęło się jakieś 2,5 tysiąca kilometrów. Etap drugi – powrót do domu autostopem przez Turcję i Bałkany, czyli jakieś 3500 km w 6 dni. Ze względu na obfitość wrażeń i doświadczeń, powrót opiszemy oddzielnie. Założenia finansowe też. Teraz tylko część pierwsza na mapie, czyli gdzie nas wygnało. 😉

[googlemaps https://maps.google.pl/maps/ms?msa=0&msid=216700288150528656298.0004e4bf454e6d9b5804d&hl=pl&ie=UTF8&t=m&ll=41.029643,43.868408&spn=3.977929,7.03125&z=7&output=embed&w=640&h=480]

Legenda:
– niebieska trasa – marszrutka / autobus (ok. 550 km)*
– czerwona trasa – autostop (ok. 1750 km)*
– zielona trasa – taksówka (ok. 250 km)
– fioletowe punkty – miasta, które warto zobaczyć (od lewej: Batumi, Tbilisi i Signagi, a w Armenii Erywań)
– niebieskie flagi – monastyry warte uwagi w Gruzji i Armenii oraz ruiny miasta Ani w Turcji
– zielony namiot – nasz pierwszy nocleg nad rzeką Kurą (Mtkwari)
– ludziki – szlaki piesze, które przeszliśmy
– zielona gwiazdka – Jaskinia Prometeusza i skalne miasto w Wardzi
– fale – plaża oczywiście 🙂
* Jeden z Ormian, który wziął nas na stopa (na trasie Erywań – Gruzja) wsadził nas do marszrutki i za nią zapłacił… nasz opór okazał się niewystarczający, a poza tym on nie tolerował jakiegokolwiek sprzeciwu, ale ponieważ to nie my płaciliśmy, to ciągle traktujemy to jako autostop. 😛 Przejechaliśmy wtedy jakieś 100 km.

Ale zacznijmy od początku. Nasza przygoda rozpoczęła się 21 lipca przylotem do Kutaisi (czyt. Kuta-isi, a nie Kutajsi czy Kutasi :D). Na początku mieliśmy dość luźny plan zwiedzania i przeznaczyliśmy na niego 4-5 dni, tym bardziej, że jeszcze wtedy braliśmy pod uwagę trudności z autostopem. Ale szczęście nam dopisało i poszło dużo sprawniej.

Pierwszego dnia wybralismy sie z Kutaisi do Jaskini Prometeusza. Tam spotkaliśmy parę Polaków, którzy wynajęli Jeepa i akurat jechali do monastyru Gelati (co planowaliśmy na następny dzień) i zabrali nas ze sobą.

Potem poszło szybko: raz-dwa złapaliśmy pierwszego stopa, chociaż trudno było się wydostać z okropnego Kutaisi, a potem następnego, ale tym razem nikt nie mówił w żadnym obcym języku. Nawet po rosyjsku! Na migi wytłumaczyliśmy, że chcemy do Gori, więc nas wzięli. A potem zadzwonili do jakiejś dziewczyny, która mówiła po angielsku i ona mi oznajmiła, że jedziemy wesoło taksówką (gdzie oznakowanie?!) i nasi „gospodarze” proszą nas o dorzucenie się 20 lari (40 pln) do ceny za przejazd. Pogięło ich, to ma być ta gruzińska gościnność?! Ale niech stracę.

Potem szybko dziwne Muzeum Stalina w Gori, pierwsze spanie na dziko nad rzeką, a następnego dnia do szalonego Tbilisi. Stamtąd uciekliśmy w piękny i spokojny Kaukaz, gdzie spędziliśmy dwie noce, a w międzyczasie weszliśmy na lodowiec, a potem wróciliśmy znowu do Tbilisi, chociaż plany były inne, ale kierowca marszrutki wiedział lepiej.

W Tbilisi spotkaliśmy Paulę i Dawida, z którymi pojechaliśmy do Davit Garedżi – monastyru w skale. Stamtąd już prosto do Signagi w Kachetii, czyli gruzińskiej Toskanii.

Signagi urzekło nas swoją schludnością i zostaliśmy tam 3 noce, a raz wybraliśmy się z Kasią i Moniką do Parku Narodowego Lagodeki. A potem udało nam się w 11 godzin przejechać stopem 230 km (to była pierwsza trasa, którą w całości przejechaliśmy stopem, ale takim prawdziwym!, a przy okazji trafiła nam się gościna u Azera mieszkającego w Gruzji) i na wieczór dojechaliśmy do Alaverdi, pierwszego postoju w Armenii, gdzie znajdują się monastyry Haghpat i Sanahin wpisane na listę UNESCO.

Później uderzyliśmy nad jezioro Sevan. Po drodze chcieliśmy zobaczyć jeszcze Dilidżan, ale trafił nam się transport bezpośrednio nad jezioro i odpuściliśmy to miasteczko. Tutaj, mimo usilnych chęci, nie udało nam się znaleźć ładnej i czystej plaży (autostop na małych odległościach nie działa tak sprawnie, a poza tym miejscowi inaczej pojmują czystość plaż…). Więc plażowanie sobie darowaliśmy i ruszyliśmy na południe do monastyru Tatev.

w drodze na Tatev 😛

Teoretycznie to było takie jechanie na południe dla naszego widzimisię, ale później nie żałowaliśmy. Ugościli nas bardzo mili Ormianie, którzy potem pomogli nam znaleźć nocleg, czyli załatwili rozbicie namiotu na terenie kolejki linowej do Tatevu. No i oczywiście sama kolejka i monastyr były warte tego włóczenia się na południe.

Potem zabrała nas rodzina niemiecka pod sam Erywań, ale po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Kor Virap – monastyrze znanym z pocztówek, na których przedstawiany jest na tle Araratu (ja też użyłam tego zdjęcia w przedwyjazdowym wpisie). O tej porze dnia i roku niestety powietrze nie jest tak przejrzyste, dlatego widok trochę nas rozczarował.

Ale na pewno nie rozczarował nas Erywań! Teraz żałuję, że nie spędziliśmy tam chociaż jednego dnia więcej. Erywań ma w sobie coś takiego, jakiś urok, że się w nim zakochałam! Więcej o tym innym razem. 😉

No i zwiedziliśmy też okolice: świątynię pogańską w Garni, ruiny katedry w ZwartnocEczmiadzyn, czyli siedzibę Katolikosa – głowy Kościoła Ormiańskiego. Taki ormiański Watykan. A stamtąd ruszyliśmy z powrotem do Gruzji.

Po drodze znów mieliśmy gościnę u Ormian (najsłodsze winogrona jakie jadłam, bo z ararackiego słońca!), potem zapakowali nas do wspomnianej już marszrutki, a potem udało nam się – chociaż już po zmroku – przekroczyć granicę i rozbić za przystankiem autobusowym w deszczu i chłodzie.

Rano pogoda nie dopisywała, a my zmarznięci i wściekli stwierdziliśmy, że uciekamy prosto nad morze. Jednak los chciał inaczej i wyrzucił nas na skręcie do skalnego miasta w Wardzi. I bardzo dobrze, że tak się stało, bo zrobiło ono na nas bardzo duże wrażenie!

Potem udało nam się w ciągu jednego dnia dojechać nad Morze Czarne, gdzie na bezpłatnym i CZYSTYM campingu w Kobuleti obijaliśmy się 3 dni, a potem zobaczyliśmy ładne, ale bardzo męczące Batumi, przenocowaliśmy na zatłoczonej i nieprzyjemnej plaży w Gonio i ruszyliśmy do Turcji.

Jeszcze tylko dojechaliśmy do Kars, skąd wzięliśmy taksówkę do Ani, miasta widmo, upadłej stolicy Ormian, która kiedyś liczyła 100 tys. mieszkańców. Niby w Turcji, ale jednak było to zakończenie zwiedzania Armenii. I chociaż bliżej i szybciej byłoby dotrzeć tam z Erywania, to granica turecko-armeńska jest zamknięta i trzeba przez Gruzję.

Minęło 24 dni. Przed wyjazdem planowaliśmy, że to podróż na max. 40 dni. Nie spodziewaliśmy się, że pójdzie nam tak sprawnie, a do 1. września koniecznie musieliśmy wrócić do domu (Sebastian jest nauczycielem). Gdybyśmy wiedzieli, więcej czasu poświęcilibyśmy na leżenie nad morzem, zwiedzanie Tbilisi i Erywania, bylibyśmy spokojniejsi, poruszalibyśmy się częściej bocznymi drogami. Ale teraz, po fakcie, można sobie gdybać. Tak naprawdę byliśmy już zmęczeni. Ciężarem plecaków, lejącym się z nieba skwarem, słońcem, które naświetlało oczy i potem widzieliśmy na zielono, kurzem… Męcząca ta podróż poślubna. A to zmęczenie włącza w człowieku tęsknotę. Za błogim lenistwem, polskim jedzeniem, zielenią drzew. Za domem.

W Kars padło to jedno, ważne zdanie. Wracamy do domu.

Ale o tym innym razem.